Wakacje_CZ - Klub turystyczny ŚWIT

Idź do spisu treści

Menu główne:

Wakacje_CZ

Ale to już było... > Pieszo_auto_itp > 2012
2012 Wakacje Państwa CZ


Wenecja, Wysokie Taury, Wiedeń i Sopron

Plan był następujący- węgierski Sopron, Wiedeń, Budapeszt i Wysokie Taury. Ale nie zawsze wychodzi tak jak się planuje.
Po pierwsze - 21.08.2012 Janek z kolegą Robertem ruszyli na południe Europy autostopem. (nie bacząc na moje nerwy. Dobrze że są komórki ;)
Po drugie - długoterminowa prognoza pogody przewidywała ciągłe opady w Alpach od 28.08.2012


25.08.2012 sobota

O 06.10 ruszamy spod domu. Pochmurno, ale nie pada. O 06.30 przejeżdżamy przez bramki węzła  Rusocin  na A1,  z zamiarem dojechania tego dnia do Krakowa. Mamy zamiar tam przenocować, a następnego dnia oglądając po drodze Słowację i zwiedzając Bratysławę dojechać do Sopronu.
Tam mają do nas dojechać Jasiek z Robertem (24-go dotarli do Triestu).

O godzinie 17.45 przekraczamy granicę w Chyżnem, kupujemy winiety słowacką i austriacką, i ruszamy w stronę Bratysławy. Kusi nas nieco, aby zatrzymać się w Żylinie, bo z plakatów wynika, że właśnie tego wieczora jest koncert Jaromira Nohavicy, ale nie ulegając pokusie, jedziemy dalej. Po drodze podziwiamy zawieszony na 100 metrowej wapiennej skale Oravsky Hrad (musimy kiedyś tam wrócić!). O 21.30 docieramy do Bratysławy i zaczynamy szukać noclegu. Znajdujemy w internecie adres campingu „Złote Piaski”, ale po przybyciu na miejsce, okazuje się, że nic z tego. Odbywa się tam jakiś koncert i o spaniu nie ma mowy. Cofamy się więc do Senec (ok.
20 km od Bratysławy) i tam znajdujemy camping „Słoneczne Jeziora”. Układamy się do snu w naszym VWBusie i staramy się zasnąć, słuchając jako kołysanek dochodzących z trzech stron odgłosów - koncertu country, dyskoteki i odbywającego się tu wesela. Wg. pana z portierni ma to trwać do 02.00 w nocy, ale chyba zasypiamy jednak wcześniej.


26.08.2012 niedziela

Pobudka ok. 06.00. O godzinie 07.30 zaczynamy zwiedzanie Bratysławy. Nie przypuszczaliśmy, że jest taka ładna. Podziwiamy XVII-wieczna Bramę Michalską, Pałac Prymasowski, Rynek i Katedrę św. Marcina. Niestety nie mamy czasu, aby obejrzeć dokładniej zamek. O 9.00 przejeżdżamy most nad Dunajem i po przekroczeniu o 09.45 granicy słowacko-austriackiej w Jarovcach, mijając  Wiedeń, przez Graz, Villach, zmierzamy do granicy włoskiej. Leje deszcz. Graz wygląda bardzo ciekawie, ale zwiedzanie w lejącym deszczu to średnia przyjemność. Może kiedyś ?......... Gdyby była ładna pogoda, widoki niewątpliwie byłyby piękne, ale w tym deszczu to możemy tylko użyć wyobraźni.


zdj 2 3 4 5

O 15.50 w Amoldstein w Alpach Julijskich przekraczamy granicę austriacko-włoską.
Zastanawiająca jest szerokość koryta mijanej rzeki ( Tagliamento), środkiem płynie niewielki strumyczek, ale łatwo sobie wyobrazić jaki żywioł musi tu pędzić w razie potężnej ulewy.
Zaczynamy zjeżdżać w dół. Nawet przestaje padać. Z rozmowy telefonicznej wiemy, że Jasiek i Robert są już w Wenecji.
Trasą A23 zjeżdżamy do Udine. Zauważamy, że typ budynków jest inny niż ten, który widzieliśmy do tej pory. Bardziej płaskie dachy. Widać też coraz więcej, chyba sztucznie nasadzanych akacjowych(?) zagajników. Myślę, że na opał. Zaś z tyłu, za nami, zwały czarnych chmur.
O 17.00 wjeżdżamy na autostradę A4, w kierunku Wenecji. Okazuje się, że trafiamy na korek. Sięga aż po horyzont. Posuwamy się w żółwim tempie. O 17.30 już wiemy dlaczego. 6 km przed Portogruaro oglądamy wypadek, a właściwie jego skutki - samochód  z włoską rejestracją, leżący kołami do góry, na barierkach i śmigłowiec, który wylądował tuż przy autostradzie.
Zaczyna znowu padać, a właściwie lać, burza, błyskawice, ściana wody..........
Tak docieramy do Wenecji. Gdy wjeżdżamy na groblę prowadzącą z lądu (Mestre-lądowa część Wenecji), przestaje padać. Widzimy olbrzymie wycieczkowce zacumowane w porcie.
Całe szczęście,
że grobla prowadząca do Wenecji jest tyko jedna i że jest tylko jedna stacja benzynowa ENI (AGIP), na jej końcu. Tam o 18.30 spotykamy Jaśka i Roberta.
CALI I ZDROWI!!! :)))
Znajdujemy nocleg na stałym lądzie, na campingu Venezia Vilage i zanim ruszymy na zwiedzanie Wenecji, zjadamy tam pyszną pizzę (naprawdę dobra) i spagetti (też pyszne). Koszt parkingu na Placu Roma w Wenecji to 2euro/godzinę. Nie ma wyboru, parkujemy i rozpoczynamy nocny spacer po Wenecji.  Jest pięknie i nastrojowo, ale nogi nieco nas bolą :)
Gdy wracamy o 23.00 na camping okazuje się, że brama zamknięta, recepcja nieczynna i z obsługi jest tylko kucharz z „knajpy”, który po angielsku to tylko „jako tako” :)
Chłopaki rozbijają namiot na polu campingowym, a my?, no cóż, szykujemy się do spania przed campingiem, do łazienki jakoś przecież się dostaniemy. W końcu „kucharz”, zbierający się do domu „mięknie” i decyduje się otworzyć nam bramę (chyba czekał na łapówkę ;) i możemy wjechać na teren campingu. Dobranoc :)


zdj 8 9 10 11

27.08.2012 poniedziałek

Pogoda piękna :) My wstajemy o 07.00, ale Jasiek z Robertem dopiero ok. 09.00.
O 10.00 ruszamy z campingu i o 11.00 parkujemy na parkingu w Wenecji (Venezia Tronchetto Parking - 21 euro za dzień).
Korzystamy z  tramwaju wodnego nr 1, kursującego wzdłuż Canale Grande - „kręgosłupa” i „salonu wystawowego” Wenecji. Rejs kosztuje 7 euro od osoby; można płynąć przez godzinę, oglądając przy okazji fasady najważniejszych pałaców. Wygląda to jak rozbudowana teatralna dekoracja. Dopływamy prawie do końca Wenecji. Wracać będziemy pieszo.
Ruch na Canale Grande „jak na Marszałkowskiej” - taksówki wodne, gondole, łódki dostawcze itd. Są nawet znaki „drogowe”, a raczej „kanałowe”. To jedyna droga dostawcza. Samochody nie mają tu racji bytu. Widać pływające taksówki, karetki, policyjne „radiowozy”, „dostawczaki” itd
Wszystko to trąbi na siebie :). Tłok na „tramwaju” olbrzymi, wszyscy chcą stać przy burtach, no bo widoki ;). Na każdej przystani przepychanki, tramwaj dobija raz prawą, raz lewą burtą do nabrzeża. Pani z obsługi, która biega między burtami i cumuje do brzegów, automatycznie powtarza, aby się przesuwać, albo coś podobnego (włoskiego nie znam), ale  bez większego przekonania, bo i tak nikt jej nie słucha.

W końcu dobijamy do przystani przy Giardini Pubblici, (czyli przy ogólnie dostępnych ogrodach).
Żałując, że nie mamy zbyt wiele czasu, aby je dokładnie obejrzeć, przez Via Garibaldi ruszamy w stronę Placu św. Marka. Po drugiej stronie kanału dominują monumentalne kopuły świątyni San Giorgio Maggiore.
Pogoda jest przepiękna, jeszcze nigdy nie widziałam takich kolorów w naturze. Kiedyś czytałam, że na południe od Alp jest zupełnie inne światło, niż na północ od nich i muszę stwierdzić, że to rzeczywiście prawda.
Po drodze mijamy Porta Magna
wjazd do Arsenału z 1460r, najstarszy renesansowy zabytek miasta. Strzegą go lwy, których jest bardzo wiele w Wenecji, wszakże lew jest ściśle związany z postacią św. Marka. Sam zaś Arsenał ma bardzo bogatą historię. Jego budowa rozpoczęła się w 1104r. Był największym kompleksem przemysłowym w Europie jeszcze na wiele stuleci przed rewolucją przemysłową. Znajdowała się tu baza okrętowa, stocznia oraz stocznia remontowa, piekarnia sucharów dla marynarzy, magazyny broni i na inne rzeczy potrzebne do morskich ekspedycji. Zauważyliśmy tabliczkę informującą, że jest to obiekt militarny.
Na wąskich uliczkach, którymi idziemy, powiewa nam nad głowami rozwieszone pranie ;)
W miarę zmniejszającej się odległości do placu św. Marka, tłumy turystów gęstnieją. Słychać przeróżne języki. Zauważamy, że jest dużo Rosjan. Widać też Japończyków z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi. Widzimy wchodzący do portu olbrzymi wycieczkowy prom z tłumami na pokładzie (oni też niedługo zwiększą zagęszczenie na m2). Prawdę mówiąc, jest gorzej niż na ulicach Gdańska w czasie Jarmarku Dominikańskiego. W tłumie krążą żebrzące rumuńskie cyganki :(. Zdecydowanie psuje nam to przyjemność pobytu na tym najważniejszym z weneckich placów. Przed wejściem do Bazyliki św. Marka kolejka chętnych do wejścia, nie mająca końca. Nawet nie próbujemy się w niej ustawiać.
Robimy kilka  zdjęć i ruszamy dalej. Wąskimi uliczkami przeciskamy się w wielojęzycznym tłumie. Po obu stronach ciągi sklepów najbardziej znanych światowych marek. Ceny powodują lekki zawrót głowy. Sklepy z pamiątkami pełne są masek niezbędnych podczas słynnego weneckiego karnawału. Co chwilę przechodzimy przez mostki nad wąskimi kanałami, którymi pływają  pełne turystów łodzie, sterowane przez gondolierów w charakterystycznych kapelusikach i w koszulkach w biało-niebieskie poziome paski. Przechodząc przez kolejne mostki zastanawiam się jak dają sobie tutaj radę ludzie na wózkach inwalidzkich. Nie zauważyłam podjazdów dla nich :(
Docieramy do Mostu Rialto. To najbardziej charakterystyczna budowla Wenecji. Most, długości 48m i szerokości 22m, opiera się na jednym łuku, wznoszącym się 7,5 m nad lustrem wody. Prowadzą przezeń trzybiegowe schody, z których środkowe otoczone są sklepami złotniczymi i z pamiątkami. Ze szczytu roztacza się wspaniały widok na obie strony Kanału. Jest to najstarszy most wenecki. Przed nim istniał most drewniany, w części środkowej zwodzony, który zawalił się pod ciężarem zgromadzonego tłumu. Obecna konstrukcja kamienna pochodzi z 1592 r. i jest dziełem architekta Antonia da Ponte. Łuk mostu opiera się z każdej strony na 6 tysiącach dębowych pali, wbitych w dno kanału, dla wzmocnienia budowli. Budowa trwała 4 lata.
Czujemy się głodni i postanawiamy zatrzymać się w jakiejś pizzerii, niestety zbliża się 15.00 - czas sjesty i większość lokali jest zamykana. W końcu w jednym z nich przyjmują nasze zamówienie i zjadamy pizzę, ale nie tak dobrą jak wczoraj na campingu. Przy okazji obserwujemy „zmęczonego życiem” wenecjanina, który śpi na jednym z mostków ;)
Wysyłamy kartki do krewnych i znajomych. Dopiero po wrzuceniu ich do skrzynki, zorientowałam się, że nie napisałam, że to do Polski, ale okazało się, że podobno jednak dotarły :) Vivat Poczta Włoska !!! :)
Oglądamy jeszcze wenecki dworzec (nic ciekawego) i z rozkładu jazdy dowiadujemy się, że pociągi odjeżdżają stąd średnio co 4min :) Skądś te tłumy się jednak tu biorą i czymś muszą też wyjechać :)
Musimy stwierdzić, że nam Wenecja bardzo się spodobała. Słyszałam opinie, że śmierdzi, że nie warto, moje odczucia są jednak inne - warto!, warto!, warto! … :)

z14
z16
 
20
z23
 
zdj 18 19 21 22

O 18.00 ruszamy z parkingu i żegnając Wenecję, zmierzamy na północ. Początkowo chcemy jechać drogami lokalnymi, faktycznie widoki ciekawe, piękne zadbane pałacyki po obu stronach, a wokół nich urocze ogrody. Ale niestety olbrzymie korki i poruszamy się w żółwim tempie. Wjeżdżamy więc na autostradę.
Przed nami białe, górskie szczyty Dolomitów. O 21.00 dojeżdżamy do Cortina d'Ampezzo i znajdujemy nocleg na Campeggio Dolomiti. Można go polecić, pięknie położony, z bardzo dobrym węzłem sanitarnym (jest nawet suszarnia do rozwieszenia prania).
Do kolacji otwieramy sobie butelkę miejscowego wina (bardzo dobre). Najciekawszą potrawą w kolacyjnym menu nie było jednak wino ale...... ogórki. Otóż Robert, wprawiając nas w osłupienie, wyciągnął z plecaka olbrzymi słój, chyba ponad 2-litrowy, z ogórkami w zalewie. Targał go na własnych plecach z Gdańska. Na wyprawę autostopem nie wziął kubka, ani sztućców, ani peleryny od deszczu, ale za to wziął ogórki. W życiu bym nic podobnego nie wymyśliła :). Rozbawieni idziemy spać :)

28.08.2012 wtorek

Noc bardzo, ale to bardzo, zimna. W nocy wstajemy, aby coś na siebie jeszcze włożyć. Ale za to rankiem wita nas przepiękne słońce. Dokoła bielą się szczyty rozświetlone słońcem, aż bolą oczy. Rozgrzewamy się gorącym prysznicem i po śniadaniu jesteśmy gotowi do drogi.
Cortina d'Ampezzo nazywana jest „Królową włoskich Dolomitów”. Tu w 1956r odbyły się zimowe Igrzyska Olimpijskie, nasz Franciszek Gąsienica Groń zdobył wtedy brązowy medal w kombinacji norweskiej. Tu kręcono w 1981r. jeden z filmów o Bondzie - „Tylko dla twoich oczu” z Rogerem Moorem.

Okolice Cortiny to sieć tras zjazdowych, biegowych, rowerowych itd. Każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego. Reklama mówi, że zawsze są one bardzo słoneczne :) I do tego te krajobrazy :)))
Spacerujemy po uliczkach między ekskluzywnymi hotelami i pensjonatami (widać tu niezłą ”kasę”). Hotele oczywiście wyglądają tak jak w folderach reklamowych - balkoniki, kaskady pelargonii, a w tle białe szczyty gór. Poezja dla oczu :)
Zaglądamy do kościoła, a potem w małej knajpce raczymy się kawą i lodami.  Jasiek „ulega” kelnerce (nawet ładna była) i daje się namówić na gorącą białą pitną czekoladę.
Potem trafiamy na miejscowe targowisko. Tadeusz jest zafascynowany markizami zamontowanymi na dachach samochodów dostawczych. Mieszczą się pod nimi potężne stoiska, a po złożeniu zajmują całkiem niewiele miejsca na dachu samochodu, a składają się automatycznie i trwa to  minutę :)
Oglądamy stoisko z serami. Nie bardzo możemy dogadać się ze sprzedawcą, który najpierw łamanym angielskim wmawia nam, że jest to ser właśnie dla nas (pokazując nam jakiś jeden konkretny), a widząc nasze niezdecydowanie, chyba wyrabia sobie o nas swoje zdanie i wymachując ręką informuje nas, że market jest za rogiem. Tam pewnie możemy sobie pomarudzić do woli, a on nie będzie dla nas tracił swojego cennego czasu ;)
Dokonujemy zakupu na jednym ze stoisk, w postaci serwetki na stół i żegnamy już „Królową Dolomitów” udając się w stronę granicy z Austrią.

z25
z26

W Toblach-Dobiacco Janek wypatrzył piekarnię, kupujemy świeży chlebek i robimy sobie krótki postój ok. 15.00 - mały piknik koło domu pogrzebowego. Oglądamy cmentarz - same niemieckie nazwiska.
Wygląd gór diametralnie się zmienia - wyższe i zupełnie innego koloru i kształtu. O 16.15 wjeżdżamy do Austrii, mijamy Lienz i trasą nr 107, wzdłuż rzeki Moll, wjeżdżamy w Wysokie Taury.
Przy pomocy pani w informacji turystycznej lokalizujemy camping w Heiligenblut i tam „rozbijamy się obozem” w Nationalpark-Camping Grossglockner
[
http://pl.camping.info/austria/karyntia/wysokie-taury/kempingi]

z28
 
z29
 

Tu, pozwalam jeszcze sobie, zamieścić link do ciekawej strony o okolicach Heiligenblut - może zainteresuje to naszych narciarzy :)
[http://fotoreporter24.pl/2011/01/30/heiligenblut-marzenie-narciarza-u-stop-grossglocknera-w-kilku-ruchomych-obrazach]

Jeszcze drobna uwaga- w okresie od końca października do maja dojazd do Heiligenblut jedynie od strony południowej. Trasa Grossglockner Hochalpenstrasse jest  wtedy zamknięta.



29.08.2012 środa

Dzisiaj czekają na nas górskie szlaki. Pogoda bardzo ładna, świeci słoneczko. Zjadamy śniadanie, mając widok na pokryty śniegiem, najwyższy austriacki szczyt Grossglockner (Wielki Dzwonnik - 3797m).
Wjeżdżamy na płatną część Grossglockner Hochalpenstrasse (Alpejska Droga Wysokogórska). Wjazd kosztuje 32 euro, ale podobno, gdy będziemy wjeżdżać tu jutro, to po okazaniu dzisiejszego biletu, zapłacimy już tylko 9 euro (nazajutrz okazało się, że jest tak rzeczywiście :).

z31
z32

Przewodniki piszą, że jest to najpiękniejsza panoramiczna droga w Alpach, o długości 48km, wiodąca przez Park Narodowy Wysokie Taury. Zaprojektowana przez inżyniera z Karyntii Franza Wallacka w 1924r. Droga wije się serpentyną o 36 zakrętach, osiągając w najwyższym punkcie na przełęczy Hochtor 2504m (podróżowano tędy już w czasach starożytnych). Oddano ją do użytku w 1935r po zaledwie pięcioletnim okresie budowy, przy której pracowało ponad 3 tys. robotników. Było to w czasie, gdy panował olbrzymi kryzys gospodarczy i panowało bezrobocie. Nadmiar „sił przerobowych” wykorzystano więc, budując tę trasę, w miarę niskim kosztem. Maksymalne nachylenie wynosi 12%.
Roztaczające się po drodze pejzaże to mozaika skalnych formacji, kwitnących hal, wysokoalpejskich lasów i wiecznego śniegu. Można się spotkać oko w oko z koziorożcami lub świstakami. Są nawet odnośne znaki drogowe. Trasa jest czynna od początku maja do końca października i to tylko w dzień, na noc jest zamykana. Dzisiaj nie przejedziemy jej całej, zatrzymujemy się w pobliżu przełęczy Hochtor, przy dolnej stacji kolejki „Panoramabahn” i wybieramy jeden ze szlaków pieszych, a właściwie kombinację kilku.
Zdobywamy Schareck (2606m), na którym znajduje się schronisko. Korzystamy z leżaczków i odpoczywając na nich, leniuchujemy, jedząc kanapki podziwiamy widoki w tych pięknych okolicznościach przyrody.
Ruszamy dalej, trasa bardzo ciekawa, idziemy granią, łańcuchy, ale są też i drewniane schodki, przy których spotykamy ekipę naprawczą. Bardzo ciekawy jest układ skał, dosłownie widać jak się wypiętrzały, często spotykamy dziwne otwory, jakby głębokie studnie w skałach. Samorodków złota niestety nie znaleźliśmy, chociaż podobno parę metrów pod ziemią się trafiają :(.

z33
z34

Z przełęczy Hochtor (2504 m n.p.m.) schodzimy do samochodu i jedziemy oglądać lodowiec Pasterze. Po drodze ratujemy życie małemu gryzoniowi (Tadeusz twierdzi, że była to badylarka :), który nie bacząc na jadące samochody czyni próby przedostania się na drugą stronę szosy :).
Odbijamy w prawo od głównej trasy i dojeżdżamy do na wzniesienie, skąd można podziwiać lodowiec. Nazwa „Kaiser-Franz-Josefs-Hohe” upamiętnia fakt wizyty cesarza Franciszka Józefa, który odbył tu pieszą, czterogodzinną wędrówkę z Heligenblut w 1856r. Cesarz miał wtedy lat 26, a lodowiec sięgał prawie brzegu tarasu. Dzisiaj aby go dotknąć, należy zejść lub zjechać „zębatką” prawie 300m w dół. Zmiany klimatyczne widać tu wyraźnie.
Robimy sobie zdjęcie jako Franz Josef i Sisi :) Obserwujemy też sympatyczne świstaki, jest ich tu bardzo dużo. Wprawdzie nie zawijają nic w sreberka ;) ale widać, że bardzo lubią chipsy, którymi turyści bardzo hojnie się z nimi dzielą. Chyba nie jest to dla nich zbyt zdrowe :(. Zabawne są dźwięki jakie wydają w razie zagrożenia.
O 18.30 docieramy do naszego campingu, odświeżamy się, zjadamy kolację i ruszamy na wieczorny spacer po Heiligenblut. W centrum jest wyświetlany film. Wygląda to nieco zabawnie, bo widzowie siedzą przy stolikach przed hotelem, zaś ekran jest rozpięty na ścianie oporowej, na zboczu. Pomiędzy ludźmi a ekranem jest ulica, którą czasem przejeżdżają samochody. Widoczki w filmie bardzo piękne - krajobrazy alpejskie, niestety z fabuły nic nie rozumiemy, a było się uczyć niemieckiego;). Wracamy więc do naszego „obozowiska” i idziemy spać.


z38
z39

30.08.2012 czwartek

Pogoda jakby się troszeczkę psuła, nad górami coraz więcej chmurek. To niedobrze, bo dzisiaj mamy podziwiać widoczki i przejedziemy na drugą, północną stronę gór. Szybciutko zwijamy nasze „manele”, jemy śniadanko (nad głowami przelatują nam 4 śmigłowce - ciekawe dokąd ?) i o 10.00 ruszamy. Faktycznie, dzisiaj za wjazd na trasę płacimy już tylko 9 euro.
Przejeżdżamy prze znaną nam już przełęcz Hochtor i o 12.00 parkujemy na Fuscher Torl (2428m n.p.m.) - jest to miejsce poświęcone pamięci robotników, którzy zginęli podczas prac budowlanych. Taras, jaki się tu znajduje, jest najlepszym punktem do fotografowania trzytysięczników od północy. Jest cała masa tablic ze zdjęciami szczytów, opisujących co jest co.

Podobają się też nam takie jakby „celowniki” skierowane na poszczególne szczyty z dokładnym ich opisem. Robimy, tak jak i wszyscy tu obecni, masę widokowych zdjęć, no bo takie panoramy to rzadko się widzi. Turystów tu nie brakuje. Jeden z nich, którego poprosiliśmy o zrobienie nam zdjęcia, pyta skąd jesteśmy i początkowo myśli, że z Holandii. Potem gdy tłumaczymy, że nie „Holland” tylko „Poland” uśmiecha się i opowiada, że u siebie w Salzburgu ma sąsiada  Polaka. Widać też bardziej egzotyczne nacje. Z busa wysypuje się prawie całe „przedszkole” wraz z dość starym już Arabem i chyba jego czterema żonami. Jak wyglądają trudno powiedzieć, bo są dokładnie zakwefione. Arab rozdaje im jakieś drobne na pamiątki i automaty z zabawkami. Tadeusz próbuje zrobić im zdjęcie, ale mina Araba-Pana i Władcy nie wróży nic dobrego. Ewakuujemy się więc i ruszamy dalej na północ.
Dojeżdżamy do następnego punktu widokowego przy trasie - do Edelweis-Spitze (2571 m n.p.m.).
Aby się tam wdrapać, należy pokonać prawie dwukilometrowy ostry podjazd pokryty brukiem. Na samej górze znajduje się parking, kawiarnia i sklepy z pamiątkami. Są też małe drewniane domki, w których można wynająć łóżko na noc. Miejsce to upodobali sobie motocykliści, ale i samochodów osobowych jest tu bardzo dużo. Autokary muszą pozostać na dole, nie wykręciłyby na wąskiej drodze, o tak dużym nachyleniu.
Zapierające dech w piersiach panoramy rozciągają się w promieniu 360 stopni. Dokoła same trzytysięczniki. Cóż można robić w tak pięknych okolicznościach przyrody? Oczywiście zdjęcia. Dobrze, że teraz nie jest człowiek ograniczony do 24 czy 36 klatek filmu ;).
Oglądamy jeszcze wystawę poświęconą wyścigom jakie tu się tradycyjnie odbywały w okresie międzywojennym, zarówno samochodowe, jak i  motocyklowe. Pierwszy samochodowy odbył się zaraz po otwarciu trasy z Fusch do Fuscher Torl. Wygrał Włoch, Mario Tadini na Alfa Romeo P3 (silnik 8-cylindrowy, 2,9l, 255 koni mechanicznych, 260 km/h), pokonując w 14,42 min (średnio 79 km/h) 19,5 km i wysokość 1600m.

z40
z41
z42
z44

Zaczynamy zjeżdżać w dół, hamując silnikiem, zalecają to również w przewodnikach. Na samym dole trasy znajduje się tablica z pytaniem „Breaks OK?”. Faktycznie zapach z klocków hamulcowych jest dość charakterystyczny. Może trzeba by sprawdzić, czy jeszcze są?
Zjeżdżając w dół, lub podjeżdżając w górę, można zauważyć coraz to inne piętra roślinności. To tak jak byśmy przejechali np. z Salzburga do oddalonego o 4000km bieguna północnego.

Po drodze robimy sobie jeszcze mały postój na wysokości 1434m, aby coś przekąsić i ruszamy do Zell am See, a następnie wzdłuż rzeki Saalach do granicy z Niemcami, którą przekraczamy około 16-tej. Po drodze podziwiamy wypielęgnowane gospodarstwa z pięknymi domkami całymi w pelargoniach. Na tle gór wygląda to jak z folderów.
Po drodze zainteresowani ciekawym kształtem kościelnej wieży zatrzymujemy się koło Fronau i oglądamy cmentarz z miejscem pamięci, poświęconym ofiarom I i II wojny światowej.  Miejsca w jakich polegli są dosyć ciekawe. Nachodzi nas refleksja, że przecież oni idąc na wojnę, też zostawiali swoje matki, żony, narzeczone i one też cierpiały po ich śmierci :(.
Około 18-tej dojeżdżamy do Berchtesgaden, bawarskiego ośrodka turystycznego, słynnego z tego, że właśnie tu znajdowało się słynne „Orle Gniazdo” czyli rezydencja Berghof Adolfa Hitlera. Nie zwiedzaliśmy jej, może trochę szkoda. Tu w Berchtesgaden, 12 lutego 1938 uzgodniono w tej miejscowości przyłączenie Austrii do III Rzeszy (Anschluss Austrii). Tutaj również ustalono plan przejęcia przez Niemcy Sudetów, a w marcu 1939 Hitler złożył propozycje Józefowi Beckowi, aby zgodzić się na włączenie Gdańska do Niemiec oraz przyłączyć się po stronie Rzeszy do wojny z ZSRR.
Rezerwujemy sobie miejsce na campingu Terraced:
- chłopaki rozbijają namiot  i ruszamy na zwiedzanie miasta i małe zakupy. Miasto nie jest zbyt duże, ale bardzo czyste i zadbane. Oglądamy ludowe stroje bawarskie na wystawach  sklepów. Odwiedzamy dawny klasztor augustiański, bastion bawarskiego rodu Wittelsbachów. W szemrzącej na dziedzińcu fontannie chłodzi się butelka wina...... ( nie zabraliśmy jej, nie, nie :)
Podobnie jak w Fronau, na ścianach malowidła i tablice upamiętniające tutejszych mieszkańców, poległych w czasie I i II wojny światowej.

Wracamy na camping, zjadamy kolację i zasypiamy kołysani, do snu, odgłosami lejącego deszczu.

z46
z47

31.08.2012  piątek

Wita nas deszcz. Padało całą noc i leje nadal. Okazuje się, że Janek z Robertem źle naciągnęli linki napinające tropik namiotu, no...... i efekt wiadomy. Ciekawe gdzie to wszystko teraz suszyć ?
Śniadanie zjadamy w naszym „camperze” :) i o 10.40 ruszamy w stronę granicy niemiecko-austriackiej, zatrzymując się na moment w Marktschellenberg, aby kupić chleb. Granicę przekraczamy o 11.30, prawie  wcale tego nie zauważając, żadnych zasieków, budek strażniczych, tylko tabliczka wielkości znaku drogowego.

Około 12.30 wjeżdżamy do Salzburga. W punkcie informacji turystycznej dostajemy mapkę. Urzędująca tam pani wstała chyba lewą nogą, bo sprawia wrażenie, jakby robiła łaskę, udzielając informacji. Na mapce zaznacza nam parking, ale jest on położony dość daleko od miejsc, które chcemy obejrzeć. Pytamy o coś bliższego, ale pani twierdzi, że nie ma. Doszliśmy potem do wniosku, że chyba była „naganiaczem” klientów na polecany przez siebie parking. Tadeusz, jadąc, jak zwykle, na tzw. „czuja”, znajduje oczywiście parking znajdujący się prawie tuż pod salzburską twierdzą, na ul. Petersbrunnstrasse. Pomimo tego, że nadal pada ruszamy na zwiedzanie. Poprzez Kapitelplatz z XVII-to wieczną fontanną Kapitelschwamme, cały zapełniony krzesełkami, telebimami i sceną (właśnie skończył się coroczny festiwal) zmierzamy na Rezidenzplatz. Po lewej stronie, nad miastem, góruje Festung Hohensalzburg - symbol doczesnej władzy książąt-arcybiskupów. Mamy jednak zbyt mało czasu, w kilka godzin nie da się zobaczyć wszystkiego. Słuchamy po drodze muzyki zespołu „Quartet Balalaika” grającego obok bardzo ciekawej rzeźby zatytułowanej „Pieta” (bardzo ciekawa, pierwszy raz widziałam ją w takim przedstawieniu) i wchodzimy do katedry. Jej budowę rozpoczęto na początku XVIIw w stylu renesansowym, a dokończono w połowie tegoż wieku, już w stylu barokowym. Przed wejściem figury Piotra, Pawła, Ruperta i Wergiliusza. Ciekawy jest sposób rozmieszczenia organów na czterech narożnikach transeptu i nawy głównej (ciekawe jak to brzmi?). Schodzimy też do podziemi. Następny kościół to Franziskanerkirche - ciekawy przykład przenikania się stylów romańskiego i gotyckiego. Nawa główna nadal jest całkowicie romańska i robi wrażenie dość surowej, masywne kolumny i kapitele z motywami liści i zwierząt. Natomiast prezbiterium jest już gotyckie. Gwiaździste sklepienie podpierają cylindryczne filary z głowicami w kształcie koron drzew palmowych. Coś pięknego!!! Kocham gotyk :). Z dawnego gotyckiego ołtarza głównego pozostała tylko Madonna umieszczona w barokowej już nadstawie.

Na Universitatsplatz trafiamy na odbywający się tu kiermasz. Na straganach piętrzą się wędliny, sery, ciasta, owoce. Wiele rzeczy można degustować. Ja do serów nawracałam kilka razy. Tak właściwie, prawdę mówiąc, tośmy się tam nieco najedli :). Spacerujemy uliczką Getreidegasse. Na niej to, pod numerem 9 dnia 27.01.1756 urodził się Wolfgang Amadeus Mozart - duma Salzburga. Tu stworzył niemal wszystkie, swoje, młodzieńcze dzieła. W muzeum są przechowywane pamiątki z jego dzieciństwa np. instrumenty muzyczne.
Pomiędzy uliczkami Getredegasse a Griesgasse są łączniki w których znajdują się  galerie, sklepy, knajpki, bardzo sympatyczne zakątki. Można kupić wyroby najbardziej renomowanych światowych marek.
Przez most Makartsteg (z zawieszonymi nań kłódeczkami ;) przechodzimy na drugą stronę rzeki Salzach, by odwiedzić Mozart Wohnhaus przy Makartplatz 8, dom w którym sławny kompozytor mieszkał przez 7 lat, od 1773r. Obecnie przechowuje się tam oryginalne rękopisy i meble. Nie chce na nikogo donosić, ale Tadeusz próbował podejrzeć, co też Wolfgang Amadeusz pisał w swoich nutach ;).
Oglądamy jeszcze sklep z pamiątkami - Amadeusz i nuty są na wszystkich rzeczach jakie można tu kupić - płyty, widokówki, książki, wachlarze, krawaty, puszki z herbatą, czekoladki...................

z48
z49

Deszcz, niestety, pada prawie cały czas - raz mniejszy, raz większy, ale nie jest to miłe. Zmierzamy więc do samochodu, mijając po drodze całoroczny sklep bożonarodzeniowo-wielkanocny. Kiedyś taki widzieliśmy z Wojtkiem w Edynburgu.
Po 15-tej trasą A1 przez Linz ruszamy w stronę Wiednia.
Po drodze zaczynamy szukać miejsca noclegowego. W internecie znajdujemy kilka campingów. Dane jednego z nich wklepujemy w „mariolkę” i jedziemy zgodnie z jej wytycznymi. No i co?.......... Gdy ok. 20.00 radośnie melduje nam że „dotarłeś do celu” okazuje się, że z prawej, lewej, na wprost i z tyłu paropiętrowe secesyjne kamienice. Jesteśmy w ścisłym centrum stolicy Austrii. „Mariolka” wędruje na samo dno schowka - pani już dziękujemy, a my przy pomocy internetu w komórce i mapy (papierowej) znajdujemy hostel sieci Meininger (to ta sama, z której już kiedyś korzystaliśmy z Krysią i Piotrem w Berlinie). Wprawdzie wyjdzie trochę drożej niż na campingu, ale jest już za późno na szukanie czegoś innego, a poza tym chłopaki mają mokre materace. Pokój ma jedno łóżko dwuosobowe i łóżko piętrowe. Pełen luksus po spaniu w busie i namiocie :) Zjadamy kolację w kuchni znajdującej się w piwnicy i idziemy spać. Wiedeń czeka :)


01.09.2012 sobota

Tadeusz, jak zwykle, długo spać nie potrafi. O 07.00 rusza na zwiedzanie okolic hostelu (Columbusgasse 16), odwiedza pobliską stację metra i wraca ze świeżymi bułeczkami :).
Po zjedzeniu pysznego śniadanka ruszamy na zwiedzanie miasta. Parkujemy w pobliżu Schwarzenbergplatz i zaczynamy się zastanawiać jak jest w Wiedniu z opłatami za parkowanie. Niektóre samochody mają jakieś bilety za przednią szybą, ale parkometrów jakoś nie widać. Przechodząca kobieta informuje nas, machając ręką, że gdzieś tam, jest kiosk gdzie można kupić bilet. Tadeusz z Jaśkiem udają się więc w kierunku kiosku, jak okazuje się
zamkniętego - weekend. Ryzykujemy więc i zostawiamy samochód licząc, że nie dostaniemy mandatu.
Pierwszy obiekt bardzo ciekawy - jest dla nas zaskoczeniem. Jest to mianowicie Pomnik Bohaterów Armii Czerwonej, wzniesiony w 1945r dla uczczenia  poległych w bitwie pod Wiedniem, żołnierzy radzieckich. Walki trwały od 2 do 13 kwietnia 1945r. Jak podaje Wikipedia życie straciło w niej 41.359  żołnierzy radzieckich i 19.000 niemieckich. Walczyły przeciwko sobie armie 3 Frontu Ukraińskiego z II Korpusem Pancernym SS, będącym częścią 6 Armii Pancernej SS.
Trzeba by tu przypomnieć, że  Sowieci opuścili Wiedeń i całą wschodnią Austrię w 1955 roku. Pomnik ma formę półkolistej kolumnady z obeliskiem, zaś przed nim znajduje się piękna fontanna. Po złożeniu hołdu naszym wschodnim braciom, zauważamy ciekawą instalację plastyczną metal, szkło i głośniki z których dochodzą dźwięki a to muzyki, a to rozgadanego tłumu. Ciekawe :).

Mijając po drodze wiedeńską operę idziemy sobie spacerkiem w stronę Hofburga czyli pałacu będącego siedzibą władców Austrii od  XVIIIw do roku 1918. Mijane po drodze piękne, głównie secesyjne kamienice, sprawiają że czuję się trochę jak we Wrocławiu, albo Lwowie.
Pogoda jest nieco lepsza niż wczoraj, przynajmniej nie pada. W mijanym parku Burggarten, dawnym ogrodzie pałacowym, spotykamy znanego już nam z Salzburga, Wolfganga Amadeusza. Mozart ma tu pomnik.
Hofburg dosłownie poraża swoim ogromem i przepychem. Jak zwykle mamy za mało czasu, nie zwiedzamy więc ani Muzeum Historii Sztuki, ani Muzeum Historii Naturalnej. Nie widzieliśmy więc ani liczącej sobie 25tys. lat Wenus z Willendorfu, ani „Madonny na łące” Rafaela, ani dzieł Pietera Breughla Starszego, ani......... wielu, wielu innych. Trzeba po prostu, przyjechać jeszcze raz do Wiednia, na dłużej.


z53
z54
z56
z59

Przemierzamy rozległe tereny Hofburga. Dziś jest magnesem turystycznym, a goście przybywają, aby zobaczyć apartamenty królewskie, kaplicę, kościół, bibliotekę, Zimową Szkołę Jazdy i liczne muzea, które znajdują się w kompleksie, który składa się z osiemnastu skrzydeł ponad 2000 pokoi zaprojektowanych w szerokiej gamie stylów architektonicznych, od gotyku do baroku i neoklasycyzmu.  Jest piękny.
Następnym obiektem do którego zmierzamy jest Nowy Ratusz, piękny przykład budowli neogotyckiej. Wybudowany w latach 1872-1883, według projektu Friedricha von Schmidta, ma serię figur na fasadzie, przedstawiających historyczne postaci austriackich reformatorów.

Na fasadzie widzimy olbrzymi ekran, na którym podobno wyświetlane są filmy z przedstawień operowych i koncertów. Zaś przed ratuszem odbywa się jakiś festyn, stoi mnóstwo straganów i ogródków gastronomicznych. Postanawiamy się posilić przed dalszą wędrówką i przeżywamy chwile grozy, bo Robert o mało co nie udławił się kanapką.
Jeżeli zaś chodzi o plac przed ratuszem, to zimą jest na nim urządzane lodowisko. A całkiem niedawno widzieliśmy w TV zawody w skokach przez przeszkody, które właśnie odbywały się na tym placu. Były trybuny dla widzów, nawieziono też mnóstwo piasku. Ciekawe :).
Zauważamy ciekawostkę - wszystkie drzewa są w Wiedniu ponumerowane.
Niedaleko od ratusza znajduje się, zbudowany również w stylu neogotyckim, Votivkirche (kościół wotywny). Powstał w latach 1856-79 jako wotum za ocalenie Franciszka Józefa podczas nieudanego zamachu w 1853r. Naszą uwagę przykuwa olbrzymi bilbord zawieszony na fasadzie kościoła z panienką w dość zalotnej pozie.
Wnętrze, atmosfera, typowo gotyckie (no, neogotyckie) strzeliste, wysmukłe, sterczyny, pinakle, pełzanki itd., itd. Piękne :). Na ambonie Chrystus Salvator Mundi i czterej ojcowie kościoła. Zrobiłam zdjęcia, niestety nie wyszły. Szkoda :(.
Po wyjściu z kościoła udajemy się na kawę po Wiedeńsku i tort Sachera.  Żadna rewelacja, jak dla mnie, za suchy. Ciasta od Czernisa z Kolbud są zdecydowanie lepsze :).


z57
z60

Zmierzamy w stronę wiedeńskiej katedry. Po drodze zaskakuje nas widok stacji benzynowej, która zlokalizowana jest w podziemiu budynku mieszkaniowego stojącego sobie normalnie przy ulicy (fotka powyżej). Dystrybutory na ścianie, kasa....... ciekawe czy nasze przepisy dopuściłyby coś takiego.
Idąc dalej, całkiem przypadkiem, trafiamy na kościół rzymsko-katolicki, który jak się okazuje, jest jednym z najstarszych w Wiedniu. Maria am Geshtade (po niemiecku Maria am Gestade
„Maryja na brzegu"). Historyczna nazwa "na brzegu" pochodzi z lokalizacji kościoła na wysokim brzegu dawnej jednej z odnóg Dunaju, która obecnie przepływa około 300 metrów na wschód. W IX wieku na tym miejsce był drewniany kościół lub kaplica, używany przez rybaków i załogi statków pływających po Dunaju. Obecny budynek został zbudowany w 1394/14. Od 1409 należał do diecezji (biskupstwa) Passau, gdzie pozostał nawet po utworzeniu diecezji w Wiedniu w 1469. Przypomina o tym  nazwa leżącego nieopodal Passauer Platz. Pod koniec XVIII wieku budynek został zbezczeszczony i wykorzystywane w czasie wojen napoleońskich, jako magazyn. W 1812 roku kościół został ponownie konsekrowany i stał się własnością zakonu redemptorystów i tak jest do dnia dzisiejszego. Wnętrze bardzo wąskie i wysokie, typowy gotyk. Nie możemy zbyt dokładnie obejrzeć, bo ludzie zbierają się na modlitwy. Z żalem ruszamy dalej.
Po drodze podziwiamy wiedeński zegar astronomiczny, porównując go z naszym, gdańskim. Nasz chyba ładniejszy :).
Docieramy w końcu na Stephanplatz i stojącej na nim katedry p.w. św. Szczepana. Katedra jest najważniejszą i jedną z najstarszych świątyń w stolicy Austrii. Początkowo kościół farny w 1365 świątynia stała się siedzibą kapituły, od 1469/1479 biskupstwa wiedeńskiego, które w 1723 zostało podniesione do rangi arcybiskupstwa. Zbudowana została w latach 1230/1240-1263 w stylu późnoromańskim, a następnie ją rozbudowywano od XIV do początku XVI w. Wówczas to katedra otrzymała obecną gotycką formę. Długość 107m (4,5m więcej niż nasz gdański Mariacki), szerokość 34m. Najwyższa wieża ma wysokość 136,4m. Do wnętrza świątyni prowadzi kilka wejść, z których najbardziej znane są późnoromańska Brama Olbrzymów i oraz bramy Biskupia i Śpiewaków z bogata gotycką dekoracją rzeźbiarską. Ostatnią z nich zdobią figury jednego z głównych fundatorów katedry Rudolfa IV i jego małżonki. Katedra wzniesiona jest z ciosanego kamienia. Ilość zdobień, rzeźb, zapiera dech w piersiach. Tego się nie da opisać. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.

z61
z62

Nie dane nam było zobaczyć wnętrza i zgromadzonych w nich skarbów, przyszliśmy za późno :(. Po raz któryś muszę powtórzyć - trzeba tu wrócić :).
Z Kärtnerstrasse ruszamy w stronę naszego samochodu.
Ulica ta, to obowiązkowy punkt programu wszystkich wycieczek. Kolorowy i pachnący kawą deptak wiedeński przyciąga rzesze turystów i miejscowych. Ulica jest elegancka i stylowa, mieści się przy niej bardzo wiele dobrych butików oraz kawiarni. Uliczni muzykanci grają walce. Tętni życie. Podziwiamy mijane wystawy, ceny nie zachęcają do kupna, ale niektóre ekspozycje są  bardzo ciekawe, jak np. ta zakładu optycznego.... ;)
Po drodze trafiamy na uliczną paradę. Ciężarówki i platformy z mnóstwem młodzieży, czasem w bardzo wymyślnych stylizacjach - goci, cybergoci, punki i inni, których nie potrafimy nazwać. No i ta ogłuszająca prawie muzyka techno.

Mijamy kościół św. Karola Boromeusza (niem. Karlskirche)
jedną z najpiękniejszych barokowych budowli Europy, ufundowaną przez Karola VI w 1713 po ostatniej z wielu epidemii dżumy, które nawiedziły Wiedeń. Kościół wzniesiono na cześć św. Karola Boromeusza, arcybiskupa Mediolanu z czasów epidemii dżumy w 1576. Projektantem budowli był Johann Bernhard Fischer von Erlach, wg którego planów budowę prowadzono od 1716. Architekt nie doczekał ich końca w 1737, gdyż zmarł 14 lat wcześniej.  Kościół wzniesiono na planie elipsy połączonej z krzyżem greckim. W centrum fasady, na osi z kopułą, umieszczono portyk, flankowany przez dwie kolumny (dzwonnice) pokryte spiralnie biegnącymi płaskorzeźbami. Fasada posiada wreszcie dwie skrajne wieże. W efekcie stanowi połączenie elementów klasycznych (portyk, kolumny nawiązujące do kolumny Trajana i kolumny Antonina Piusa) oraz barokowych.
Około 17.30 docieramy do naszego pojazdu, na szczęście za wycieraczką nie ma mandatu za nieopłacony parking i ruszamy w stronę Węgier. Jeśli chodzi o pogodę, to słońce wreszcie zdecydowało się wyjść zza chmur :).
O 18.10 przekraczamy w Klingenbach granicę austriacko-węgierską, wymieniamy euro na forinty (1 euro=prawie 300 forintów) i dojeżdżamy do Sopron - miasteczka w którym mieszka moja znajoma Ania. Ania jest Polką, ale od ponad 40 lat mieszka na Węgrzech, miała męża - Węgra. Anię poznałam parę lat temu, gdy jako pilotka przyjechała z grupą turystów węgierskich by zwiedzać Trójmiasto. Potem co roku spotykałyśmy się przy okazji jej przyjazdów do Gdańska. Ania tak serdecznie zapraszała mnie na Węgry, że w końcu postanowiliśmy skorzystać z jej gościnności :). Powitała nas prawdziwie węgierską potrawą - leczo :).
Pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać, jutro czeka na nas Sopron i okolice.

z65
z66

02.09.2012 niedziela

Pierwszym punktem dzisiejszego programu jest miejsce zwane „Panaeuropejskim Piknikiem” czyli dawne przejście graniczne między Węgrami a Austrią. 19 sierpnia 1989 roku, tuż przy węgiersko-austriackiej granicy koło Sopron, węgierscy opozycjoniści urządzili Piknik Paneuropejski wśród bujnych traw puszty. Zaproszono Węgrów i Austriaków, aby posiedzieli sobie razem przy ognisku, upiekli kiełbaski i przez całe popołudnie snuli marzenia o Europie bez granic. Spodziewano się również przybycia grupki NRD-owskich urlopowiczów wypoczywających nad Balatonem. Punktem kulminacyjnym imprezy miało być symboliczne otwarcie starej bramy granicznej przez trzy godziny (od 15 do 18) miano za okazaniem paszportów wpuszczać Austriaków, którzy chcieli wziąć udział w Pikniku. Ale ruch graniczny odbył się w drugą stronę. Obywatele NRD postanowili dostać się do Austrii. Piknik dokonał wyrwy w żelaznej kurtynie także dzięki temu, iż węgierski oficer straży granicznej, Arpad Bella, którego obowiązkiem było utrzymanie wszystkiego pod kontrolą. patrzył w bok. Miał do wyboru - strzelanie do ludzi albo.... W tym dniu około 1.000 obywateli NRD wydostało się na wolność. Wydarzenie to zmusiło władze węgierskie do podjęcia szybkich decyzji. Po trzech tygodniach, 11 września, Węgry otworzyły swoje granice i pozwoliły wszystkim uciekinierom z NRD wyjechać na Zachód. W ciągu pierwszych dwóch dni przez granicę przeszło około 14.000 Niemców. Dwa miesiące później upadł mur berliński.
Co roku 19 sierpnia specjalny festyn upamiętnia te wydarzenia, zaś w miejscu gdzie się wydarzyły, znajduje się wystawa plenerowa. A o tym, że nadal jest tu granica informują tylko dwie tablice.
W pobliskim Fertorakos atrakcją jest kamieniołom, z którego już Rzymianie wydobywali wapień. W średniowieczu zbudowano z niego wiedeńską katedrę. Działał do 1945r. Obecnie udostępniony jest do zwiedzania. W pobliżu znajduje się zabytkowa świątynka boga Słońca Mitry z IIIw n.e.
W 2001r leżące tu Jezioro Nezyderskie zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest to płytkie, okresowo wysychające, bezodpływowe, zasolone i porośnięte trzciną - typowe jezioro stepowe, unikatowe w tej części Europy. Średnia głębokość wynosi zaledwie ok. 1m (180 cm w najgłębszym miejscu), ale nie przeszkadza to w żegludze płaskodennym statkom.

Powierzchnia jeziora wynosi 315 km2, przy czym 75% powierzchni należy do Austrii (jest to największy zbiornik wodny w tym kraju). Aż w 88% pokryte jest trzcinami. Na brzegu zaś znajdują się ośrodki wypoczynkowe. Jeden z nich mieliśmy okazję podziwiać.

z69
70

Wszędzie dokoła znajdują się winnice i powoli zbliża się pora zbiorów. Zatrzymujemy się na moment, aby zaopatrzyć się w winogrona prosto z krzewu. Tak pysznych i słodkich nigdy jeszcze w Polsce nie jadłam. A potem docieramy do baaaa...rdzo ciekawego miejsca - do winiarni leżącej tuż przy winnicy. Jest to jedna z nielicznych winiarń znajdujących się poza Sopronem. Ponieważ jest to miasto tuż przy granicy, kiedyś winiarnie tzw. piwnice mogły być tylko w mieście.
Budyneczek jest niewielki, ale pod nim znajduje się cała fabryczka. Kadzie w których miażdży się winogrona, kadzie gdzie następuje fermentacja, beczki w których wino leżakuje, no i magazyny z winem już butelkowanym. Przed zakupem, oczywiście należy spróbować tego, co zamierza się kupić. Tak też czynimy
tzn. ja, Janek i Robert. Tadeusz, jako kierowca, może tylko patrzeć na nas z zazdrością. Próbujemy po troszeczku, ale rodzajów jest tak wiele, że.......... Z niejakim trudem, po stromych schodach wychodzimy na zewnątrz. Kupujemy kilka butelek tych „delicji” i jedziemy się „leczyć”.
Następnym celem naszej wycieczki jest Balf - kiedyś samodzielna miejscowość, a obecnie dzielnica Sopronu. Znana jest z kąpieliska leczniczego i sanatorium. Tutejsze źródła znane były miejscowej ludności już od czasów rzymskich. Dzisiaj jest tu rozlewnia, gdzie butelkuje się tę wodę. Zapach powalający - same zgniłe jaja, ale podobno wśród miejscowej ludności od stu lat nie zapadł nikt na żadną chorobę przewodu pokarmowego. My też wzięliśmy jedną butelkę, następnego dnia już nie wydzielała tak intensywnie, tego charakterystycznego zapachu.
Wracamy do Sopronu i najpierw udajemy się do dawnego kościoła i zabudowań klasztornych zakonu paulinów, położonych na wysokim wzgórzu otoczone lasem.
Znajduje się tu najstarsza historycznie kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W czasach komunizmu na Węgrzech prawie wszystkie zakony zostały rozwiązane. Po zmianach ustrojowych budynek klasztoru w Sopronie był już tak zniszczony, że nie nadawał się do zamieszkania. W końcu kupił go znany węgierski mecenas kultury Gábor Kovács, wyremontował i oddał zakonnikom, którzy otworzyli w nim ośrodek duchowo-medytacyjny.
Wnętrze kościoła dosyć ciekawe, ale najciekawszy obiekt można obejrzeć wszedłszy na chór. Na ścianach znajdują się freski, na jednym z nich, deptany przez Michała Archanioła, szatan ma twarz generalissmusa Józefa Stalina. Co ciekawe, freski pochodzą z początku lat 50-tych naszego wieku. Ciekawe jakie były losy artysty plastyka?

z72
z73
z74
z75
z76
z77

Teraz nieco luksusu :). Jedziemy do dzielnicy Sopronu Loverek, gdzie znajdują się luksusowe pensjonaty i wille wypoczynkowe. Mnóstwo zieleni, spacerowe alejki, cisza i spokój.
Zjadamy obiad- niektórzy zupę gulaszową, inni czosnkową, ale za to wszyscy „społem” - narodowe węgierskie langosze. To coś w rodzaju dużych, drożdżowych racuchów, smażonych w głębokim tłuszczu. Podaje się je na słono z czosnkiem, serem i kwaśną śmietaną. Bardzo dobre :).
Na deser zjadamy lody i aby spalić nadmiar kalorii zdobywamy wieżę widokową, skąd roztacza się piękny, rozległy widok na miasto i okolicę. W oddali, na horyzoncie - Alpy.
Centrum Sopronu zostawiliśmy sobie na koniec, jak tę wisienką na torcie :). Parkujemy na Szechenyi Ter (czyli na Placu Istvana Szechenyi - węgierskiego polityka, pisarza, arystokraty i przedsiębiorcy, ściśle związanego z Sopronem)
Wszędzie pełno dzieci i młodzieży w szkolnych mundurkach, wszak rozpoczął się rok szkolny i pomimo tego, że jest niedziela, biorą udział w jakichś uroczystościach.  
Sopron to niezmiernie urokliwe miasteczko, drugie w kraju po Budapeszcie po względem liczby zabytków, powstałe dosłownie na ruinach rzymskiej Scrabantii, przez którą przechodził szlak z Italii nad Bałtyk, oczywiście do Gdańska też. Do Gdańska 957 km, do Rzymu 1051km.

z79
z80

Dużą liczbę średniowiecznych zabytków miasto zawdzięcza faktowi, że nigdy nie zostało zdobyte przez Turków. Obchodzimy miasto dokoła, oglądając mur, jeszcze z czasów rzymskich oraz fragmenty drogi będącej częścią bursztynowego szlaku. Oczywiście poziom miasta przez wieki podniósł się o dobre kilka metrów. Wchodzimy w zabytkowe podwórka, na jednym z nich jest nawet ambona, bo kiedyś tam odprawiano nabożeństwa. Na fontannie - pomniku wierności odczytujemy trzy daty: 1277 - przyznanie Sopronowi statusu wolnego miasta królewskiego; 1921 - rok, gdy odbył się plebiscyt, w którym mieszkańcy zdecydowali, że chcą aby ich miasto należało do Węgier, a nie do Austrii ; 1989 - Piknik Paneuropejski.
Mijając zabytkową Wieżę Ogniową, którą w XIII w zbudowano na dawnych rzymskich ruinach i potem na przestrzeni lat rozbudowywano w wielu stylach dochodzimy do placu Fo Ter.  Podziwiamy kolumnę poświęconą Trójcy Świętej z końca XVIIw, charakterystycznie zwiniętą, podobno  należącą do najpiękniejszych na Węgrzech. Za kolumną Trójcy Świętej wznosi się trzynawowy gotycki kościół franciszkanów
Kozi Koścół. Jego charakterystyczną nazwę wiele osób wywozi od związanej z jego powstaniem legendy: ponoć ufundował go pastuszek, którego stado owiec wygrzebało na pastwisku niezwykłej wartości skarb; inni wywodzą go od wizerunku kozy w herbie rodziny, która nakazała rozpocząć jego budowę (herb ten powtarza się jako element zdobniczy murów). Prawdy nie zna nikt - tym bardziej zastanawiająca jest niewielka rzeźba na jednej z wewnętrznych kolumn, przedstawiająca aniołka czule obejmującego... oczywiście kozę.
Vis a vis kościoła, północną pierzeję, zajmują najwystawniejsze w mieście, domy mieszczan. Pod nr 8 Storno-haz, w którym w 1482r gościł, podczas wyprawy wojennej na Wiedeń, sam król Maciej. Kamienica zawdzięcza swą nazwę niezwykłemu kominiarzowi o włoskich korzeniach, Ferencowi Storno, który po dorobieniu się majątku stał się najbardziej cenionym konserwatorem w CK monarchii. Konserwacja w jego wykonaniu oznaczała bardziej wyrażanie własnych wyobrażeń dotyczących konkretnej epoki, a nie przywracanie oryginalnej formy. W zakupionym w 1872r domu Storno i jego synowie zgromadzili niezwykłą kolekcję, cennych mebli, broni, strojów i wyrobów rzemieślniczych. Rodzina mieszkała tu aż do roku 1984.
W wielu miejscach można w mieście znaleźć tablice pamiątkowe poświęcone sławnemu, węgierskiemu pianiście i kompozytorowi Ferencowi Lisztowi. Wielokrotnie przebywał i koncertował w Sopronie. Ania opowiedziała nam zabawną historię opisaną w pamiętniku jednej z XIX-wiecznych soprońskich panienek z dobrego domu. Otóż podczas jednego koncertu Liszta zauroczone jego postacią panienki, ukradły jego rękawiczkę i pocięły ją. Zdobyte w ten sposób kawałki traktowały jako talizmany, ale z autorką wspomnień nie chciały się podzielić łupem. Siedziała więc w kąciku i płakała. Tam znalazł ją Liszt i podarował CAŁĄ rękawiczkę, tę od kompletu :).


z53
z84

Zaglądamy jeszcze do tzw. leczniczego dołka :) ( Gyogygodor), miejsca, gdzie w dawnych czasach urzędował balwierz - uzdrowiciel, a dzisiaj też się tam leczy, ale raczej innymi rodzajami leków - jest to po prostu winiarnia.
Zmierzamy na drugi soproński plac Orsolya Ter, który swoją nazwę zawdzięcza siostrom urszulankom, których kościół, klasztor i szkoła są tu zlokalizowane. Kiedyś był to rynek solny. Przed wejściem do szkoły odprawiana jest właśnie Msza Święta w związku z rozpoczęciem roku szkolnego. Cały dziedziniec wypełniony jest uczniami.
Na skwerze, koło teatru im. Petofiego siadamy zmęczeni na ławeczkach, aby podziwiać grającą fontannę. Może nie jest aż tak duża jak np. wrocławska, ale też jest na co popatrzeć.
Jest godzina 18, bolą nas nogi. Najbardziej zmęczona jest chyba Ania, ona przez cały dzień dodatkowo musiała mówić, opowiadając nam tyle ciekawych rzeczy. BARDZO CI ANIU DZIĘKUJEMY !!! :).
Robimy jeszcze małe zakupy i wracamy do domu Ani. Jedząc kolację, rozmawiając, miło spędzamy wieczór i idziemy spać. Jutro przed nami prawie 1000km do pokonania.

z86
z87

03.09.2012 poniedziałek

Pobudka przed szósta. Zbieramy się, szybkie śniadanko i o 07.00 jesteśmy gotowi do drogi. Żegnamy się z Anią, dziękując za serdeczne przyjęcie, goszczenie nas i pokazanie tylu ciekawych miejsc.
Początkowo chcemy jechać na Eisenstadt, nieco boczniejszą drogę, ale widok ciągnącego się sznura samochodów w korku, zmusza nas do zawrócenia. Jedziemy w stronę Wiednia i już bez korków o 08.50 przekraczamy granicę w Jarovcach i wjeżdżamy na Słowację, gdzie w Żilinie pozbywamy się ostatnich drobnych euro.
Do Polski docieramy około południa, podziwiając (jak zwykle) tuż przed Zwardoniem niedokończoną wciąż i stojącą tam już od wieków estakadę, prowadzącą donikąd.
Mamy też przyjemność przejechać najdłuższym tunelem w Polsce, o długości  670m w Lalikach koło Zwardonia. Robi wrażenie ;) zwłaszcza jak sobie przypomnieliśmy ten z Norwegii o długości 24km :)
Znów podążamy szlakiem budowy dróg polskich, dziury, rozkopy, przepinki......... Koło Pszczyny straszny korek zatrzymujemy się więc na mały „popas”. Około 17 docieramy do Łodzi i tam żegnamy się z Robertem, który do Domu, do Warszawy pojedzie pociągiem.
Po drodze jeszcze Toruń, do którego wjeżdżamy o 20.30 i podążamy prosto na resztki zamku krzyżackiego, bo obowiązki zawodowe wzywają. Tadeusz musi skleić rozerwaną falbanę w zadaszeniu, które tam stoi. Jasiek pomaga, a ja w tym czasie organizuję kolację - pizza była bardzo dobra :)
Dobrze, że z Torunia można już do Gdańska, bez problemu dojechać autostradą.
Podjeżdżamy pod dom o 23.00. :).
Za nami około 4tys. km i mnóstwo wrażeń.


EwaCz

[Do g\'f3ry]

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego