Menu główne:
Rano płyniemy promem z Mesyny. Pierwszy przystanek Taormina (nad Morzem Jońskim, IV w p.n.e.). Piękne miasteczko położone na wysokim brzegu. Klimatem przypomina nasz Kazimierz Dolny, Sopot, albo Zakopane z Krupówkami – kurort. A jednak nastrojowe. I tylko ludzi masa, bo sobota. Wszystkie autobusy turystyczne z promów w Mesynie jechały właśnie do Taorminy. Stare kościoły, przepiękne kamienice z balkonami obrośniętymi kwitnącym kwieciem. No i gwóźdź programu - Starożytny Teatr Grecki z epoki hellenistycznej. Z tarasów teatralnej widowni rozpościera się jedyny w świecie widok na Etnę. Tego dnia królowa ukazała się naszym oczom w chmurzastej czapie.
Z żalem mijamy więc wulkan bez próby jego zdobycia i jedziemy do następnego punktu wycieczki – Syrakuz. Najbardziej interesowała nas najstarsza jego część - Ortyga – najstarsze centrum, wysepka połączona z resztą miasta dwoma mostami. Faktycznie jest to staroć i to bardzo zaniedbany. Obecność człowieka na Ortydze datuje się na XVI w p.n.e., a zabytki pochodzą z różnych okresów: greckiego, bizantyjskiego, normandzkiego, aragońskiego, barokowego.
Włóczymy się z prawej na lewą stronę bardzo ciasnymi uliczkami, trochę brudnymi i nagle, nieoczekiwanie otwiera się przed nami ogromna przestrzeń placu z Katedrą Santa Maria Della Colone.
Wrażenie jak z innej bajki. Katedra, jak cała wyspa, łączy w sobie wiele stylów architektonicznych, okres pogański z chrześcijańskim. Trafiliśmy na ceremonię ślubną. Turyści (i my też), chodzą sobie, robią zdjęcia, a pod ołtarzem para młoda przyrzeka sobie miłość. Pomieszanie. Ale taka jest cała wysepka, rdzenni mieszkańcy niewiele robią sobie z turystów, traktując ich jako element wystroju i po prostu żyją sobie własny życiem.
Nocleg mamy na przedmieściach Syrakuz nad samym morzem, tzw. agroturystyczny. Bardzo ładny, rozległy teren. Są pokoje, apartamenty, camping, ogrody, drzewa granatów (niedojrzałe) i pomarańczy, trzy koty i cała chmara wróblo podobnych, hałaśliwych ptaków. Mamy do dyspozycji mały apartament, bardzo klimatyczny, z kutym żelaznym łóżkiem z baldachimem, mozaiką na podłodze, bardzo ładnymi ceramicznymi kolorowymi (miejscowy wyrób) umywalkami i stolikiem śniadaniowym przed wejściem, pod pomarańczowo-żółtym baldachimem. Bardzo mi się podoba. Na kolację idziemy do pobliskiej pizzerii. Tyle macek i muszli nie zjadłam jeszcze nigdy, ale smakowało. Jutro Noto i Willa Romana.
Ale rano wracamy jeszcze do Syrakuz dooglądać to, czego wczoraj nie zdążyliśmy tzn. Park Archeologiczny Neapoli, a w nim: najważniejszy obiekt Parku – Teatr Grecki, amfiteatr rzymski i latomie, czyli kamieniołomy z najciekawszym miejscem zwanym Uchem Dionizjusza. Ucho, to wykuta przez więźniów jaskinia przypominająca kształtem wnętrze ślimaka, z niesamowitą akustyką.
I dalej do Noto – w krainie migdałów. Miasteczko niewielkie, w całości zbudowane z miodowo-brunatno-żółtego tufu. Wchodząc do miasta przez główną Bramę Królewską ma się wrażenie, że w całości składa się z pałaców i kościołów. Tyle wielkich budynków mieści się na małej powierzchni.
Trafiliśmy do miasta na zlot starych samochodów. Starych, ale bardzo zadbanych, wypieszczonych, błyszczących. Cała główna ulica, po stronie cienia, była nimi zastawiona. Porsche, Jaguary, Fiaty, BMW. Cudeńka. Przez moment mieliśmy problem ze skupieniem uwagi - samochody czy zabytki.
Dało radę i jedno i drugie, ale najpierw samochody. Na miejscowym ryneczku kupiliśmy migdały z których słyną okolice Noto. Pan rolnik dał spróbować prażonych, ale cena była zaporowa więc kupiliśmy kilogram tych zwykłych, które też były przepyszne. I dalej w drogę przez spalone słońcem tereny do Willa Romana del Casale.
Duża letniskowa posiadłość rzymskiego imperatora Maximiusa Hercuelusa z III w n.e., usytuowana u podnóża miasteczka Plazza Armesina, już w głębi Sycylii. Znana jest przede wszystkim z przepięknych mozaikowych posadzek wypełniających każdy zakamarek domu, wewnętrznych patio, fontann, chodników. Na podłogach jest taka rozmaitość tematów, kolorów, a wszystko ułożone z maleńkich 2/2 cm kosteczek ceramiki. Została uznana za jeden z cudów świata antycznego. Niepowtarzalne.
Jedziemy dalej, w poprzek Sycylii, do Palermo. A właściwie trochę dalej, do Cinisi. Tu Piotr ma rodzinę i tu właśnie zatrzymujemy się na parę dni. Grażynka ma włoskiego (sycylijskiego) męża – Mateo, cztery córki (Ania, Patrycja, Alba i Aurora), sycylijską teściową i dużą, piętrową kamienicę. Mamy pokój do dyspozycji.
Jest poniedziałek, dzisiaj jest luzacko. Podmiejskie życie sycylijskiej rodziny. Odbieramy Albę z przedszkola, odwiedzamy Mateo w pracy – jego biuro mieści się w budynku z 1400 roku. Potem zakupy. Mateo wrócił z pracy i zabrał nas na swoja kampanię – działkę. Ma tam różne uprawy: drzewa oliwne, gruszki, granaty, limonki, papryczki chili, pomidory, malanzano, kury, króliki, papużki…
...pod wieczór polaków rozmowy, kolacja, arbuz, melon i spać.
Do Palermo jedziemy we wtorek po południu. Miasto, którego historia sięga VIII w p.n.e, jest pięknie położone nad zatoką, z trzech stron otoczone górami. Oglądamy Teatro Massimo, Teatro Politeama, XVII wieczne pałace przy Quatro Conti z fontannami i rzeźbami przedstawiającymi cztery pory roku oraz pomnikami królów hiszpańskich: Karola V, Filipa II, III i IV. Wśród figur na fasadach znajdują się także „Cztery Dziewice”, mające pod opieką cztery dzielnice Palermo; Palazzo Della Zisa – w XII wieku uważany za raj na ziemi. I znak rozpoznawczy Palermo – XII wieczną Katedrę.
Chodząc bocznymi ulicami widzimy trochę inne oblicze miasta. Chaos i prowizorka, pranie (majtasy) wiszące nad ulicami (to widok specyficzny chyba dla całej południowej Italii). Jak to gdzieś przeczytałam, wydaje się „że chaos stanowi wewnętrzny porządek Palermo”. Mieszkańcy wydają się pędzić na oślep, samochody, motocykle, rowery, matki z wózkami z dziećmi, hindusi, murzyni (afroeuropejczycy ?), arabowie, jedni z kolczykami w nosie, inni z pióropuszami na głowie. Wszystko to kłębi się na ulicach pozbawionych pasów ruchu. Aż dziw, że działa. A Piotr jest mistrzem kierownicy. W Palermo jesteśmy do nocy. Wieczorem miasto pięknieje.
Następnego dnia jedziemy na południe wyspy, czeka nas Dolina Świątyń w Agrigento. Jest to zespół pięknych świątyń i grobowców, przeważnie z V w. p.n.e.
Dolina wypalona słońcem, żar leje się z nieba, kilometry do przejścia, zaczynamy zaprzyjaźniać się z Bogami. Oglądamy wszystko oprócz ogrodu Kolymberta: Świątynia Zeusa – największa budowla w porządku doryckim jaką kiedykolwiek zbudowano, Świątynia Dioskurów, sanktuarium Demeter i Kory, najstarsza, pochodząca z ostatniej dekady VI w. p.n.e. świątynia Herkulesa, Zgody, Junony, grobowce i zabytkowe mury.
Picia i cienia.
Wracamy do Palermo. Po drodze zaglądamy jeszcze do Monreale na przedmieściach Palermo. Jest tam przepiękna katedra ze złotymi mozaikami.
Mateo opowiedział nam legendę o katedrach w Palermo i Monreale. Budowało je dwóch, rywalizujących ze sobą o wszystko braci. I każdy z nich przyjął, że jego katedra będzie najpiękniejsza. Budowniczy w Palermo skupił się na architekturze, zewnętrznych ozdobnikach. Ten w Monreale na wystroju wnętrza. I każdy osiągnął swój cel. Obie są niesamowite. Katedra w Monreale na zewnątrz nie robi takiego wrażenia, jak wówczas, gdy przekroczymy jej progi. Zapiera dech. Ta w Palermo powala przepychem zewnętrznych detali architektonicznych, wewnątrz jest jasna i spokojna. A mnie podobała się bardziej ta w Monreale.
Następny dzień jest już dniem powrotu. Prom z Palermo do Neapolu mamy wieczorem, jest więc trochę czasu na najbliższą okolicę. Grażynka pokazuje nam swoje ulubione miejsca – plażę w Terrasini – miasteczku dwie ulice dalej od Cinisi, strome morskie wybrzeże w czerwonych skałach z których młodzież lubi skakać do wody, mały port.
Odpłynęliśmy o 20.30, oświetlone Palermo od strony morza wyglądało interesująco powoli znikając na horyzoncie.
7.00 rano Neapol, ale tylko migiem, opłotkami. Nocleg mamy zabukowany w Insbruku. Do przejechania ok. 1000 km. Dzięki dobrym autostradom mamy jeszcze czas na Ferrarę w okręgu Emilia Romana. Przybyliśmy w czasie siesty. Ciche, trochę senne miasteczko średniowieczne z ładną starówką, Castello Estense z fosą pełną wody i podnoszonym mostem, katedra – bardzo piękna w środku, sieć wąskich uliczek z dobrze zachowanymi kamienicami (średniowiecznymi), Ratusz przy obszernym placu – modnym miejscu spotkań. I setki rowerzystów – policjantki i policjanci, panie w butach na obcasach, panowie w marynarkach i tabuny młodzieży. Nawet pieniądze z bankomatu pobiera się nie schodząc z siodełka.
A dalej to już banał – droga przez cywilizację, troszkę widoków na Dolomity, Alpy i do domu.
Mieliśmy okazję zobaczyć, bo nie poznać, piękny kraj. Wieziemy ze sobą 10 ekologicznych jajek z kampanii Mateo, bańkę oliwy ze starych zapasów, bo świeża będzie dopiero za miesiąc, worek malanzano, piekielną mieloną paprykę, dwa melony, czarny atrament z czarnych kałamarnic do zrobienia czarnego spaghetti i Piotra kapelusz słoneczny, bez którego w Agrigento chyba bym umarła.
Dowiedziałam się że: czarne oliwki to nie inny gatunek, a tylko bardziej dojrzałe zielone; opuncje rosnące jak chwasty przy drogach, z których kolczastymi owocami miałam bliskie spotkania w Katalonii (Zosia coś o tym wie), uprawia się na plantacjach; Sycylia pachnie zapachem wszechobecnych tamaryszków, rozmarynów i innych macierzanek; mafia ma się dobrze; sycylijska teściowa Bożenki to bardzo miła osoba. Najprzystojniejsi policjanci są w L’Aquili, wszyscy jak „Dżordże Majkele”. I nie widziałam ani jednej miejscowości, która byłaby chociaż w przybliżeniu podobna do naszej wsi.
KrysiaEl