Menu główne:
Dziś rano (tak około 10-tej) zostaliśmy obudzeni przez telefon od Ewy z propozycją rowerowego wypadu do Sobieszowa. To praktycznie pierwszy dzień po okropnie upalnych tygodniach, gdzie w ostatnich dniach temperatury przekraczały 30 stopni w cieniu. Po naszej zeszłotygodniowej upalnej „helskiej” wycieczce nie dotknęliśmy nawet rowerów (za wyjątkiem Mirka, który pewnie bez roweru żyć mnie może ;-), więc odrzekliśmy, aby nam dali chwilkę czasu na „pozbieranie”. Widok z okna i balkonowy rekonesans nie zachęcał co prawda do wycieczek rowerowych – padało (z przerwami) i troszeczkę dmuchało, ale po tygodniach skwaru, zaduchu i spiekoty taka pogoda nie zrażała – wydawało się że jest, szansa na „wystudzenie” przegrzanych organizmów.. Po szybkim śniadanku wyruszyliśmy w kierunku miejsca zbiórki wyznaczonego na stacji Orlenu. Dojechaliśmy lekko zmoknięci, ale za to przestawało padać i już tylko lekko siąpiło. Na miejscu okazało się, że jest nas tylko czworo – Pasiki i ja z Krysią. MCh z rodziną podobno rozpoczęli urlop, a poza tym pewnie dla nich byłoby za daleko gnać, a by przejechać się kawałem na rowerach. Piotr z Zosią nie zdążyli jeszcze powrócić z bitewnych pól Grunwaldu, a Mirek jak się okazało już rano zrobił swoją codzienną porcję pedałowania i obiecał przyjechać do Sobieszowa z Darką samochodem. Tak więc potoczyliśmy się niespiesznie we czwórkę w kierunku Wyspy Sobieszewskiej. Że to wyspa odczuliśmy, gdy dojechaliśmy do mostu pontonowego, który akurat zamknięto nam przed nosem, aby rozpiąć go i przepuścić przepływające żaglówki. Nie żałowaliśmy straconego czasu, ponieważ widok całej operacji rekompensował przymusowy (niedługi zresztą) przestój. Żałowałem tylko, że nie mieliśmy żadnego aparatu fotograficznego – ja nie wziąłem licząc na to, że jak dotąd Zbyniu zawsze zabierał swój nowy nabytek i tak będzie tym razem i nie muszę dźwigać swojej puszki. Zbyszek zaś stwierdził, że pogoda jest na tyle brzydka, że nie ma sensu zabierać aparatu i… nie zabrał. Zaraz po wjeździe do Sobieszowa spotkaliśmy Darię i Mirka i umówiliśmy się, że spotkamy się na plaży. Po wyjściu na plażę trochę zwątpiłem, że uda się wykąpać, a nawet tylko posiedzieć. Plaża była prawie pusta, nie licząc kilkunastu spacerujących turystów opatulonych w kurtki i swetry.
Fale nie były może sztormowe, ale wyglądały dość groźnie i z hukiem dochodziły do brzegu. Na strzeżonym kąpielisku tylko ratownicy i czerwona flaga zakazująca kąpieli. Jedynym miejscem gdzie można było schować się choć trochę od wiatru była zawietrzna strona kontenera na sprzęt dla ratowników, gdzie też niezwłocznie schroniliśmy się z rowerami. Jednak Zbyszek i Ewa twierdzili, że woda na pewno musi być ciepła i na pewno będzie fajnie się wykąpać. Nie dałem się długo namawiać i rozebrawszy się do spodenek udaliśmy się na niestrzeżony już fragment plaży, aby nie narażać się na interwencje ratowników.. Wejście do wody nie sprawiało żadnych problemów – woda była cieplejsza od temperatury odczuwalnej na wietrze. A wrażenia – niesamowite! Dawno tak się nie ubawiłem. Było super – odczuwałem zapomniane już wrażenia. Utrzymanie się na nogach było bardzo trudne, a przy większych falach wręcz niemożliwe. Zmaganie się z taranującymi falami sprawiało nam tyle samo frajdy co w czasach młodzieńczych. Całe lata już nie odczuwałem takiej radości z kontaktu z wodą. Dawno też nie czułem takich prądów, które miało się wrażenie, że ciągnęły człowieka za nogi w głąb morza. Powtórzę jeszcze raz – było super! Darka z brzegu zrobiła nam kilka fotek, ale jak sama mówiła – gdy ustawiała aparat to byliśmy w kadrze, a gdy już oglądała zdjęcia to było widać tylko spienione fale. Przez prawie godzinę brykaliśmy ze Zbyszkiem w wodzie jak dzieci zerwane z uwięzi dorosłych. Pozwolę sobie w tym miejscu podziękować Ewie za propozycję wyjazdu – sam pewnie bym się nie zdecydował na wyjazd i kąpiel w taką pogodę.
Lekko zgłodniali po kąpieli udaliśmy się na rybkę do pobliskiego baru. Po posileniu się mieliśmy już wracać do domów, ale dziewczyny stwierdziły, że pojedziemy jeszcze w kierunku Świbna i tak też uczyniliśmy. Jazda przez las była również dużą przyjemnością, a jazdę taka można pewnie zaliczyć do „aromaterapii” – spalony upałami las po ostatnich deszczach pachniał przepięknie. W Świbnie udało nam się załapać na lody od „Pana Samochodzika”, który objeżdżał wyspę. Przez śluzę udaliśmy się na druga stronę Martwej Wisły i wzdłuż wałów pojechaliśmy w kierunku Trzcinisk i dalej na Przejazdowo, ponieważ Zbyniu zaproponował, że stamtąd pojedziemy „na skróty” do domu przez pola, co pozwoli uniknąć jazdy przy „siódemce”. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie… brak mostu na rzeczce zwanej Czarna Łacha. To było drugie miejsce gdzie pożałowałem, ze nie wziąłem aparatu, a pewnie z uwagi na „napiętą sytuację” nie pomyślałem o aparacie w telefonie. No i tak zamiast skrótu zrobił się dodatkowy objazd. Troszkę wkurzona Ewcia powiedziała Zbyszkowi, że jak sobie sam zorganizuje wyjazd to niech prowadzi na skróty, bo jego skróty zawsze się tak kończą, że nadkładamy drogi, ale prosi aby na jej wycieczkach nie wprowadzał więcej zmian. Wracaliśmy za to wzdłuż dzikiej Raduni przepięknymi pachnącymi ziemią Żuławami, w promieniach czerwono zachodzącego słońca…
Wieczorkiem dojechaliśmy do Pasików, gdzie wypiliśmy herbatkę i przekąsiliśmy „małe co nieco”, po czym Zbyniu odwiózł nas do domu samochodem obiecując następnego dnia dowieźć rowery.
Porównując nasz wypad z wyprawą MCh z poprzedniego tygodnia, to i tak nie było najgorzej ;-).
Podsumowując, uważam wyjazd za bardzo udany i jeszcze raz dziękuję Ewie za zorganizowanie tej „kąpielowej” wyprawy.
Piotr