Menu główne:
O wakacyjnym wyjeździe 2012 myśleliśmy już od jakiegoś czasu: objazdowo Holandia, Belgia, Paryż przy okazji - bo to rzut beretem lub inna wersja: Islandia - dosyć egzotyczny kraj. A tu pewnego razu, nieoczekiwanie, wszystko się wyjaśniło – Sycylia. Nawiązane rodzinno - towarzyskie kontakty Piotra określiły cel naszej podróży. Przewodniki, Internet, duża, dokładna mapa Italii i w drogę.
Ruszyliśmy 8 września. W podróży spędziliśmy dwa tygodnie pokonując ponad 8 tysięcy kilometrów i parę mil morskich. Italię przejechaliśmy zygzakiem calusieńką, do czubeczka na „bucie”, plus Sycylia. Wszędzie było jeszcze sporo turystów, ale widać, że jest już po sezonie, spokojnie, bez rozbieganego szaleństwa. Niektóre pensjonaty i restauracje były pozamykane. Mieszkańcy zajmowali się już własnymi sprawami. Noclegi kusiły promocjami i mogliśmy wybierać w luksusach na naszą kieszeń. A trafiały nam się różne. Apartamenty z dwoma pokojami, łoża z baldachimem, baseny, siłownie z których niestety nie mieliśmy ani czasu ani siły korzystać, campingi nad samym morzem z własną plażą. Da się żyć.
Głównym naszym celem była Sycylia, ale żeby tam się dostać przejechaliśmy całe Włochy (brr, co za nazwa) zwiedzając po drodze różne ciekawostki. Nie zdawałam sobie sprawy, chociaż mapę umiem czytać, że Włochy (brr) to jedna wielka góra. Sycylia zresztą też. Oprócz płaskich regionów na północy, w okolicach Rzymu czy Neapolu, to cała nadwyżka europejskich gór trafiła właśnie tam. Limit jazdy to w górę, to w dół wyczerpałam na najbliższe 10 lat.
Trafiliśmy na porę roku, gdzie prawie wszystko było albo „po” albo „przed”. Przed zbiorami oliwek, winogron i cytrusów, a po sezonie na melony, arbuzy, brzoskwinie. Było także świeżo po żniwach. Pejzaż rolniczego południa był z tego powodu zupełnie graficzny. Ogromne połacie pól już zaorane. Pasami układająca się ziemia, miejscami ruda, miejscami czarna – wulkaniczna, z żółtym rżyskiem. Jakby zabrakło innych kolorów.
Wrzesień to pora, kiedy na południu Europy jest jeszcze bardzo ciepło ale już nie nieprzytomnie gorąco. Wzięliśmy ze sobą laptopa, co pozwoliło nam na bieżąco kontrolować noclegi, których cena nie była nam niestety obojętna. Pierwszy nocleg w Insbruku, a potem cała Italia jest nasza. Bogatą, uprzemysłowioną północ minęliśmy bez zatrzymywania. Z założenia nie zaglądaliśmy też do dużych miast. Interesowała nas prowincja małe i mniejsze miasteczka.
Pierwszym z nich była Siena. Przepiękne jednobarwne miasto leżące w geograficznym centrum Toskanii, z centralnym charakterystycznym lejkowatym rynkiem wyłożonym kostką z żółtego tufu, miejscem spotkań tak turystów jak i miejscowych, gdzie można po prostu usiąść na nagrzanych słońcem kamieniach i pić kawę, wino, czytać prasę, odpoczywać.
A Toskania jest tak piękna jak na oglądanych kiedyś zdjęciach, trochę o tej porze roku przysuszona, ale działająca na wyobraźnię.
Pierwszy włoski nocleg mieliśmy w L’Aquila (rejon Abruzja), mającym na zapleczu przepiękne góry masywu Gran Sasso d’Italia, którego szlaki znane są podobno w całej Europie, a Gran Sasso, to najwyższe wzniesienie Apeninów (2914). Wybraliśmy się na całodzienną wycieczkę. Było pięknie i wysoko.
Do masywu Gran Sasso przylega rozległy płaskowyż Campo Imperatore z zadziwiająco bogatą - na wysokości 2000 metrów siecią dróg. Tamtędy wracaliśmy do L’Aquili, mijając rozproszone na stokach stare miasteczka i zamki. Zajechaliśmy do jednego z nich – Castelli – nie bez powodu. Wyczytałam na jakiejś e-stronce, że w zamku tym kręcone były niektóre sceny do filmu „Imię Róży”. Ponieważ film oglądałam i podobał się, to miejsce było tym bardziej interesujące (ale Ewa Czy. wyprostowała, że coś chyba pomyliłam, może jakąś literkę w nazwie i to nie o ten zamek chodziło??? Do dzisiaj mam jej to za złe. Odarto mnie!!!).
Zamek okazały, ale w ruinie. Za to miasteczko, które było u jego „stóp” zadziwiło nas. Calascio jest przyklejone do stromego zbocza, kamienne, tarasowe, miało tak wąskie uliczki, bez mała na rozpostarcie ramion, że trudno było sobie wyobrazić jeżdżące po nich samochody. A jednak. Wszystkie uliczki posiadały znaki drogowe dotyczące ruchu samochodowego. Idąc wzdłuż jednej z nich trafiamy na…..rondo. Piotr robił oczywiście zdjęcia, ale nie oddają one niestety, tej wąskie przestrzeni.
Z L’Aquili do Sulmony wiedzie najbardziej widokowa trasa Abruzji – droga 261, i tą właśnie drogą następnego dnia ruszyliśmy dalej przez malownicze średniowieczne miasteczka, z których każde obowiązkowo, w standardzie, ma stary kościół i zamkowe ruiny. (A w drodze co i rusz mijaliśmy rowerzystów-kolarzy, którzy zasuwali po tych krętych górskich drogach jakby całe życie nic innego nie robili. A trochę już życia zaznali bo przeważnie byli to faceci w zaawansowanym „średnim wieku” :-) Chyba im trochę zazdrościłem kondycji - prz)
Sulmona, ojczyzna Owidiusza, to najpiękniejsze miasteczko w regionie – całe wygląda jak zabytek z działającym jeszcze akweduktem. Piliśmy z niego wodę, zimną, pyszną. (Sulmona słynie również z produkcji nigdzie indziej niespotykanych słodyczy – to kolorowe lukrowane cukierki przybierające różne ciekawe formy, najczęściej kwiaty –pyszne - prz)
Na nocleg jedziemy do Melfi (północna Basilicata) - miasteczko położone na stoku wygasłego wulkanu, ułożone tarasowo bardzo stare, wąziutkie kamienne uliczki. Na szczycie piękni się XIII-wieczny normański zamek. (Zwiedzanie, pyszna pizza w trójkątach, wieczorny spacer ciasnymi uliczkami, kawa na rynku i spać - prz)
I skok nad Adriatyk. Trani (Apulia) – portowe miasto. Najważniejszy zabytek – stara surowa katedra romańska, widok z wieży na morze i kutry z których można kupić świeże ryby. Upał.
Następna jest Massafra - słynąca z głębokiego wąwozu przecinającego miasto i wczesnośredniowiecznych kościołów w grotach wydrążonych w jego ścianach. W pobliżu miasteczka, w Castellana Grotte zwiedzamy jeszcze ogromne jaskinie.
Nocleg w Victor country Hotel, eleganckiej posiadłości położonej w szczerym polu. Była już ciemna noc i gdyby nie „Mariolka”, to mielibyśmy marne szanse na odnalezienie hacjendy zaszytej wśród winnic.
Następnego dnia bardzo oczekiwane przeze mnie miasteczko Alberobello. Miasteczko i jego okolice są największym w Apulii skupiskiem domów o niezwykłym kształcie zwanych trulli. Najstarsze pochodzą z XII w. W Alberobello znajduje się ok. 1000 takich trulli. W większości (tych trochę nowszych) mieszczą się sklepiki z pamiątkami, rzemieślnicze warsztaty, kawiarenki i letnie domki dla turystów, nawet kościół. Cały kwartał takich użytkowych domków w centrum „normalnej” zabudowy robi niesamowite wrażenie.
Do następnego noclegu, nad Morzem Tyrreńskim dla odmiany, mamy ładnych set kilometrów. Po drodze Piotr daje namówić się (z oporami) jeszcze na zwiedzanie Matery. I nie żałuje. Matera, to zderzenie starożytności z nowoczesnością. Do niedawna powszechnie, a teraz już nielicznie, ludzie mieszkali tutaj dosłownie w jaskiniach. Stara część miasta, zwana Sassi, sięgająca czasów bizantyjskich, wykuta jest w tufowej skale. Całe domy mieszczą się w skale, a dobudowaną mają często tylko jedną, zewnętrzną ścianę.
Tankowanie i już właściwie bez postojów jedziemy do miejsca noclegu. Po drodze okazało się, że wypalanie rżyska to nie tylko polski wynalazek. Włosi (brr) zadymili pół świata. Pierwsza część podróży wiedzie przez pola już zaorane, gaje oliwne, a potem z prawej, z lewej, z przodu - góry, a z tyłu dla odmiany - góry. Nasze pojęcie o tym kraju zmieniło się już na zawsze.
A poza tym słoneczna Italia była tego dnia totalnie zalana. Na nocleg (Nicótera Marina) zajeżdżamy późną nocą, słyszymy szum fal.
Następnego dnia, poza pięknymi krajobrazami Parku Aspromonte i miejscem w górach z którego można zobaczyć dwa morza – Tyrreńskie i Jońskie, obejrzeliśmy tylko położone na samym skraju urwiska Gerace (Kalabria). W Gerace znajduje się największa świątynia w Kalabrii – katedra z XI wieku oraz mury i świątynie z VII w p.n.e. Zmęczeni wielodniowym szaleństwem zwiedzania wróciliśmy wcześniej na kwaterę i zrobiliśmy sobie lenistwo na plaży. Wiatr wiał okrutnie, morze huczało, chmury z deszczem wisiały z lewej i z prawej strony, ale nad naszym kawałkiem piasku świeciło słońce. Woda jest bardzo ciepła, ale fale mają ogromną siłę odboju i kąpać się nie wolno. Wypiliśmy butelkę miejscowego wina, poleżeliśmy na leżakach, Piotr się pomoczył. Relaks. Piach jest bardo ostry, ale plaża ładna. Wieczorem kulinaria miejscowe z winem i plany na jutro.
A jutro Sycylia.
Ciąg dalszy w części 2 - Sycylia