Menu główne:
Rozważany i planowany od dwóch sezonów wyjazd do Rumunii doszedł do skutku. Wyjeżdżaliśmy z lekkim niepokojem, naładowani stereotypowymi opiniami o Rumunii i jej mieszkańcach. Zapewne różne były oczekiwania uczestników, co do tego, co nas czeka w czasie tej wyprawy, a i po powrocie każdy wywiózł własne odczucia i wrażenia.
2010-09-04 [ Wyjazd , Kraków ]
Zaplanowaliśmy poranny wyjazd z myślą niespiesznej jeździe i wieczornym zwiedzaniu Krakowa. Przejazd faktycznie był niespieszny i warto docenić komfort jazdy, gdy nie trzeba się nigdzie śpieszyć. Przed Częstochowa zatrzymaliśmy się na większy posiłek w Karczmie Jurajskiej. I faktycznie posiłek był nawet większy niż się mogliśmy spodziewać. Serwowane tamo porcje zaspokoją nawet największego głodomora. Rzadko w przydrożnych jadłodajniach spotyka się tak wielkie porcje, a do tego muszę dodać, że jedzenie było naprawdę smaczne. Niestety planowany spacer po mieście Kraka nie był tak miły jak tego oczekiwaliśmy, gdy dojeżdżaliśmy do Krakowa zaczęło padać. Nie zniechęciło nas to jednak do spaceru i skosztowania pysznych lodów. Obejrzeliśmy między innymi świeżo otwarte i wyremontowane Sukiennice oraz zobaczyliśmy kilkusetmetrową kolejkę do galerii na piętrze ;-) Przypomniały się dawne „kolejkowe” czasy. Z Krakowa udaliśmy się na nocleg do Białego Dunajca do naszych ulubionych Marusarzy.
2010-09-05 [Przejazd Słowacja,Węgry, Rumunia: Mare, Budesti ]
Wyruszyliśmy wcześnie rano przez Słowację i Węgry w kierunku Rumunii. Przez Słowację jechaliśmy lokalnymi drogami w Kierunku Koszyc. Po drodze zatrzymaliśmy się w malowniczym miasteczku Spisske Podhradie nad którym z jednej strony górują ruiny zamku, z drugiej zaś Spisska Kapitula. Po obejrzeniu takich miejsc nasuwa się jedna myśl: jest jeszcze tyle pięknych miejsc, które warto zobaczyć. Po rozprostowaniu kości ruszyliśmy dalej, ale nie zajechaliśmy daleko. Okazało się, że zniknęła droga, którą zabrało osuwisko skalne i musieliśmy to objechać. Objazd to był „surwiwal” w czystym wydaniu. Jestem pełen podziwu dla mojego peugeocika, który szorując brzuchem po kamieniach powbijanych w błoto, wyrzucając fontanny błota i kamieni spod kół przejechał te kilka kilometrów wzdłuż strumienia. Po powrocie na drogę oba auta wyglądały jakby wróciły z ciężkiego rajdu. Po tym już bez większych przeszkód dotarliśmy do granicy węgierskiej, mijając po drodze kilka osiedli cygańskich - robiących wrażenie slumsów. Nie da się tego inaczej nazwać – takie obrazki widziałem tylko w telewizji w relacjach z Afryki lub Indii. Przejazd przez Węgry szczególnie w okolicach Tokaju nasycił nasze oczy pięknymi widokami. Za oknami ciągnęły się kilometrami zbocza porośnięte winem, a wzdłuż drogi stały co kawałek stragany, gdzie można nabyć produkowane w tym miejscu trunki. Jak to możliwe tak bez zezwolenia i wszechobecnej akcyzy? Czy nasi prawodawcy nigdy nie słyszeli o takich rozwiązaniach? Wzdłuż dróg zauważyliśmy również sporo tras rowerowych, co zrodziło zaraz pytanie: ”a może by tak Węgry rowerami objechać?”.
Granicę rumuńską przekroczyliśmy w Dorot, gdzie zatankowaliśmy do pełna i wymieniliśmy Euro na miejscowe nowe leje. W planach mieliśmy przejazd do Sapanty na „wesoły cmentarz” i nocleg w okolicy Sighetu Marmatiei, ale czas zaczął się mocno kurczyć, również z uwagi na zmianę strefy czasowej (ubyła nam jedna godzina ;-), więc postanowiliśmy pojechać do Budesti, jednej z najpiękniejszych wsi Maramureszu, a w niej zobaczyć cerkiew Josani pw. Św. Mikołaja z 1643r (jest na liście UNESCO). Przyznam, że liczyłem na możliwość zakupu na miejscu tradycyjnego słomianego kapelusza do kolekcji dla PiotraZ. Wyczytałem, że w Budesti i kilku okolicznych wsiach zachowała się tradycja noszenia przez mężczyzn bardzo oryginalnych, niewielkich, słomianych kapelusików. Przejazd przez przełęcz Gutai dostarczyła nam trochę emocji – kręta wijąca się i często zawracająca droga zdawała się nie mieć końca. Momentami miałem wrażenie, że widzę tylne oświetlenie swojego samochodu ;-) W trakcie wyprawy okazało się, że takich przełęczy (i piękniejszych widokowo) przejeżdżaliśmy jeszcze kilka. Gdy dojechaliśmy do Mary, w promieniach zachodzącego słońca ujrzeliśmy w niej przepięknie rzeźbione i bogato zdobione bramy do obejść. Jeszcze w wielu innych wsiach maramoskich zdarzało nam się widzieć takie bramy (m.in. w Budesti), ale to było pierwsze z nimi zetknięcie. Szkoda tylko, że droga przez wieś jest tak wąska, że trudno znaleźć bezpieczne miejsce na zaparkowanie dwóch samochodów. Niestety do Budesti dojechaliśmy jak już się mocno zmierzchało. Samochody zostawiliśmy pod sklepem, w którym dopytywaliśmy o możliwość zakupu wspomnianych wcześniej kapelusików. Zaoferowano nam tylko czapki zimowe ;-). Wieś jest na tyle duża, że trudno było odnaleźć miejsce gdzie stoi cerkiew. Kiedy już znaleźliśmy miejsce z tablicą, która informowała, że do cerkwi jest 250m bardzo się ucieszyliśmy widząc oświetloną budowlę z dwiema wieżami. Gdy podeszliśmy bliżej ogarnęły nas wątpliwości. To co ukazało się naszym oczom nie wyglądało na XVIIw budowlę maramoską. Wróciliśmy pod tablicę informacyjną gdzie sprawdziliśmy opis (Cerkiew św. Mikołaja) i odległość (250m). Zdezorientowani rozglądaliśmy się wokół i szukaliśmy w okolicy innej budowli. W końcu „zapytałem fonetycznie” przechodzących mieszkańców o „Baserice St. Nicolae Susani” i z ich gestów domyśliłem się gdzie mam jej szukać. Szukałem, szukałem i znalazłem – w bocznej odnodze, bocznej drogi ;-). Okazało się, że jest ona nie 250m, a około 2km od tablicy. No i tak oglądaliśmy otoczoną cmentarzem cerkiew nocą, oświetlając ją latarkami, zaglądając do środka przez małe okienka. Pewnie niewiele widzieliśmy, ale wrażenia pozostały. Następnie ruszyliśmy w kierunku Sighetu Marmatiei szukać noclegu. W Caslinesti zobaczyliśmy przy drodze Pensunei Luiza, gdzie jak się okazało są trzy wolne pokoje dwuosobowe, w tym jeden większy z rozkładanym fotelem. Do tego gospodyni dołożyła łóżko polowe, na którym przespałem noc nie kręcąc się za bardzo, ponieważ przy każdym gwałtowniejszym ruchu wypadały z niego wąskie szczebelki ;-) Za to wystrój pokoi (w serduszka) zrobił wrażenie na wszystkich, a niektórym to się nawet jakoś kojarzył ;-)
2010-09-06 [hardcore] [ Barsana, Ieud, Borsa, Muntii Rodnei ]
A wszystko zaczęło się tak pięknie...
Po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Barsany, gdzie zamierzaliśmy zwiedzić cerkiew z 1720r również będącą na liście UNESCO. Przejazd lokalnymi drogami przez Calinesti, Valeni i inne wsie, których nie ma na mapach dostarczył niezapomnianych wrażeń. Pomijając stan dróg, taki przejazd można polecić każdemu – pełen folklor. Czuliśmy się jak przeniesieni w czasie. Piękne stare domy, zagrody, wszędobylskie wozy konne i mieszkańcy: mężczyźni faktycznie bardzo często we wspomnianych wcześniej kapelusikach, natomiast kobiety niezależnie od wieku w spódnicach ledwo zakrywających kolana. Niezapomniany widok. W Barsanie dojście (przez podwórko) do pięknie położonej na wzgórzu cerkwi wskazali nam mieszkańcy. Ze wzgórza roztaczał się piękny widok na okolicę, domostwa i sady. Schodząc ze wzgórza (skosztowaliśmy dojrzałych śliwek zwisających zza płotu), doszliśmy do pracowni rzeźbiarskiej, gdzie miejscowy artysta wystawia na sprzedaż swoje wyroby. Przedstawił nam swój warsztat, oraz pokazał kilka ciekawostek warsztatowych. Jedną z nich był przykład produkcji łańcucha z jednego kawałka drewna. Na wylocie wsi znajduje się przepiękny współczesny kompleks klasztorny składający się z budynków krytych gontem, w którym znajduje się najwyższa budowla drewniana w Europie – cerkiew o wysokości 56m. Po zwiedzeniu kompleksu i klasztornego muzeum Marek powiedział, że nawet jeśli teraz miałby wracać już do domu, to nie będzie żałował wyjazdu, bo dla tego co już zobaczył warto było tu przyjechać. Pewnie dlatego też tu właśnie „wozi się” autokarami turystów, jako że faktycznie kompleks robi wielki wrażenie w porównaniu ze skromniutką cerkiewką na wzgórzu.
W drodze do Ieud w Rozavlea zauważyliśmy wielkie zgromadzenie wozów, samochodów i ludzi. Okazało się, że trafiliśmy na dzień targowy, więc zatrzymaliśmy się i udaliśmy się na teren targu. Można tam było kupić wszystko od koralików po konia. Niestety nie było tylko wspominanych wcześniej kapelusików, które obiecałem PiotrowiZ.
Udało mi się za to namówić na zamianę jednego z okolicznych mieszkańców na zamianę jego kapelusza na czapeczkę z daszkiem. Nie jest on jednak identyczny z opisywanymi w przewodniku, ale za to jest to oryginalny egzemplarz, a nie produkt-pamiątka dla turysty. Najciekawsze było obserwowanie sprzedaży koni, gdzie właściciele prezentując swoje konie popisywali się galopując wozami przez łąkę i gwałtownie zawracając na brzegu strumienia. Aż żal było opuszczać takie klimatyczne miejsce, jedna naszym następnym celem był Ieud, gdzie stoi najstarsza cerkiew w Maramuresz datowana na 1364 rok!. Jest pięknie położona na wzgórzu nad potokiem, skąd jej nazwa Biserica din Deal (Cerkiew na Wzgórzu). To tutaj odkryto najstarszy napisany po rumuńsku dokument z 1391 roku. Wewnątrz są piękne lecz trochę zaniedbane malowidła, oraz wiele przykładów pięknej roboty w drewnie (np. niespotykane schody przy wejściu). Cerkiew była otwarta, ponieważ opuszczała ją akurat inna grupa, więc nie musieliśmy szukać opiekuna z kluczami. W pobliżu można niedrogo nabyć miejscowe wyroby ludowe (szyte, tkane, plecione itp.) oraz palinkę w plastikowych butelkach. Niestety można także spotkać dzieci proszące o „bombona”.
Z Ieud przez Bogdan Voda (gdzie zakupiliśmy chleb i wino), udaliśmy się do Borsy, gdzie zakwaterowaliśmy się w przyzwoitym przydrożnym motelu i po przebraniu w ubrania turystyczne podjechaliśmy do stacji turystyczno-narciarskiej Complexul Turistic Borsa. Pod cerkwią zostawiliśmy samochody i od przyjemnego wjazdu przy pięknej pogodzie wyciągiem krzesełkowym rozpoczęliśmy naszą przygodę z Górami Rodniańskimi (Muntii Rodnei)
Jadąc nad narciarską trasą zjazdową podziwialiśmy kolejne widoki, które odsłaniały się przed nami wraz z wspinającymi się w górę krzesełkami. Drogą od wyciągu udaliśmy się pod wodospady (kaskady) Case Cailor, które mają ok 90m spadku – widok wart zobaczenia. Następnie żmudna i ostra wspinaczka na Polanę Stiol (1572m). W drodze pod górę, „zaliczyliśmy” ze Zbyniem niewielką jaskinię w ścianie skalnej, wyglądającą bardziej na wykutą niż naturalną. Po odpoczynku na polanie ruszyliśmy w kierunku przełęczy Sauna Gargalau. W drodze minęliśmy wielkie stado owiec i kóz prowadzonych przez pasterzy w przeciwnym kierunku. Stojąc na skałce pośrodku stada czuliśmy się jak okręt na morzu. Na lewo od naszej drogi odbijając słońce pyszniło się jezioro Izvoru Bistriei. Z przełęczy Sauna Gargalau (1907m) po długich dyskusjach i rozważaniach ruszyliśmy w kierunku ruin schroniska Puzdrele przekraczając następną przełęcz Saua Galatului (1882m). Oznakowanie szlaków do tej pory było jako takie, ale teraz trzeba było uważać na każdym kroku, aby z niego nie zejść. Brak tu tabliczek z kolorem szlaku, czy też wyraźnie wydeptanej ścieżki. Jedyne na co można liczyć to na czytanie mapy i wypłowiałe znaki na kamieniach, o ile takie znajdują się przy szlaku. Doszliśmy jednak do schroniska Puzdrele, często idąc prawidłowo tylko dzięki dokładnemu czytaniu mapy przez Piotra Ż.
No i od tego momentu zaczęły się „schody”. Szlak, którym mieliśmy dalej schodzić nie istniał, a jeśli gdzieś był to nie było żadnego znaczka (niebieskie kółko), który by go ujawniał. Aby się nie zgubić postanowiliśmy zejść dłuższą drogą wzdłuż potoku oznakowaną na mapie niebieskim trójkątem. Szlak był praktycznie nieoznakowany – w dwóch miejscach tylko znaleźliśmy pozostałości niebieskiej farby z rozmazanym zarysem trójkąta. Ale ścieżka wyglądała na uczęszczaną i w całości wiodła wzdłuż strumienia, co gwarantowało, że się nie zgubimy. Wszystko było dobrze do momentu, w którym trzeba było przeprawić się przez strumień na druga stronę, ale przy wzajemnej pomocy wszyscy przekroczyliśmy strumień wraz z dopływem i ruszyliśmy dalej. Po około 200 metrach wyraźnie wydeptana ścieżka urywała się i w okolicy widać było tylko kilka miejsc wyglądających jakby się ktoś próbował przedzierać przez gąszcz. Stwierdziliśmy więc, że należy wrócić do miejsca gdzie przekraczaliśmy strumień, bo być może to jeszcze nie tu powinniśmy go przekroczyć. Musiało tu być gdzieś przejście w dół, ponieważ widzieliśmy w pobliżu światła prawie na wyciągnięcie dłoni. Po powrocie na drugą stronę i poszukiwaniach dalszej drogi po tej stronie strumienia postanowiliśmy ponownie przejść przez strumień i poszukać dokładniej przejścia. W tym czasie ja próbowałem znaleźć przejście wchodząc w górę po skarpie, ale gąszcz z każdym metrem stawał się bardziej zwarty. Poszukiwania przejścia przez Zbynia i Marka też nie przyniosły rezultatu w wyniku czego postanowiliśmy ponownie wrócić do przejścia przez strumień, przeprawić się i tam spróbować przedrzeć się wzdłuż strumienia. Ja w międzyczasie przeprawiłem się w innym miejscu i po drugiej stronie znalazłem przejście, które wyglądało na wyschnięte koryto strumienia biegnącego równolegle do tego który przekraczaliśmy. Zaczęło się robić ciemno, wróciłem więc do wszystkich ponownie przekraczając strumienie z propozycją, aby spróbować przejść tamtędy. Po raz piąty (zacząłem tracić rachubę) przekroczyliśmy strumienie (chyba już dochodziliśmy do wprawy) i przeszliśmy ok. 100m wyżej, aby przejść na drugą stronę do przejścia, które znalazłem. To przejście było nieporównanie trudniejsze niż poprzednie i wszyscy, którzy je przekraczali zmoczyli przynajmniej po jednym bucie. Trzy osoby widząc niepowodzenia pozostałych zdjęły buty i przekroczyły strumień boso. Gdy zebraliśmy się do dalszego marszu było już ciemno, więc zapaliliśmy latarki, czołówki i światło chemiczne i ruszyliśmy dalej. Niestety po kilkudziesięciu metrach okazało się, że wszędzie wokół jest tyle zwalonych drzew, połamanych gałęzi, a teren grząski, że dalsze brnięcie mogłoby skończyć się nieszczęściem. Wróciliśmy ponownie do przeprawy nad strumieniem, żeby zastanowić się co dalej. Do przejścia do drogi zostało nam 500-600 metrów, ale jak to zrobić? Po ciemku już nie damy rady. Sytuacja stawała się niewesoła. Zrobiliśmy już wszystko co można? Co dalej? Zostać rozpalić ognisko i czekać do rana? A co jak przyjdzie deszcz? Po dłuższych dyskusjach postanowiliśmy wrócić w górę do ruin schroniska, które stoją w pobliżu szałasu, który mijaliśmy idąc w dół. Stamtąd (przynajmniej na mapie) wiodła droga do Borsy. Długa (7-8km), ale taka, że mógł nią przejechać samochód. Gdybyśmy postanowili dalej nie iść mogliśmy też zanocować w pobliskim szałasie. Za decyzją tą przemawiał także fakt, że w okolicy szałasu słyszeliśmy wcześniej głosy ludzkie i psie ujadanie, co dawało szansę na spotkanie ludzi. Jak uradziliśmy tak zrobiliśmy. Przed nami jednak znów „mokra” przeprawa i brak chęci na zdejmowanie butów i moczenie nóg w lodowatym strumieniu. Postanowiliśmy ze Zbyszkiem zbudować prowizoryczną przeprawę z powalonego pnia i większych kamieni. Po półgodzinie wszyscy przeprawiliśmy się przez strumień nie mocząc się zbytnio. Jeszcze tylko dwie mniejsze przeprawy i gęsiego ruszyliśmy uważnie w górę. Po dojściu pod ruiny schroniska zrobiliśmy dłuższą przerwę, gdzie podzieliliśmy się tym, co kto jeszcze miał w plecakach i podjęliśmy decyzję, aby iść do Borsy wyraźną drogą, która prowadziła z tego miejsca. Mieliśmy przekonanie, że droga ta nie powinna zniknąć jak nasza ścieżka, ponieważ widzieliśmy na niej wyraźne samochodowe koleiny. Po odpoczynku i posileniu ruszyliśmy dość żwawo odnalezioną błotnistą drogą, tym bardziej, że rozgwieżdżone dotychczas niebo zaczęły zasłaniać napływające chmury. Po około godzinie marszu doszliśmy do jakiegoś siedliska, gdzie rozszczekały się psy, a naprzeciw nam wyszli ludzie. Nie powiem jak bardzo ucieszył nas ten widok. Okazało się, że byli to miejscowi pasterze, a przywitali nas jak znajomych. Nasze rozmowy polsko-rumuńskie były skomplikowane, ale ustaliliśmy, że tą drogą da się dojść do Borsa, co nas ugruntowało w decyzji przejścia tą drogą. Do tego było jeszcze wiele innych uwag, ale nic z nich nie zrozumieliśmy. W końcu postanowiliśmy ruszyć dalej w drogę. Jeden z pasterzy odprowadził nas kawałek drogą i przeprowadził bokiem drogi, która znikała pod grubą warstwą błota. Gdy doszło do pożegnania podziękowaliśmy z Markiem pasterzowi, który znów coś próbował tłumaczyć przykładając rękę do serca. Nadal nic z tego nie rozumieliśmy, ale postanowiliśmy iść dalej. Chłopak widział chyba nasze niewyraźne miny i ruszył dalej z nami. Prowadził nas drogą wybierając co suchsze miejsca, jednak po pewnym czasie buty były ubłocone przynajmniej do kostek. Czystsze buty mieli tylko posiadacze ochraniaczy. Po godzinie marszu zaczęło padać, więc wszyscy pozakładali kurtki i peleryny, a PiotrZ wyciągnął swój nieodłączny parasol. To była prawdziwa droga przez mękę. Droga to pięła się w górę, to opadała. Miejscami trudno było przejść nawet po jej krawędzi. Po pewnym czasie już nikt nie zawracał sobie głowy brudnymi czy przemoczonymi butami. Ważne było tylko, aby iść naprzód i nie zostawić butów w błocie. Były momenty gdzie droga się rozchodziła i w tych momentach nasz przewodnik był nie do przecenienia. Sami byśmy na pewno w takich miejscach dyskutowali, którą drogę wybrać, a nie było żadnej pewności, że wybierzemy drogę, którą da się przejść, ponieważ jedna z dróg obsunęła się i „zniknęła”, a pan poprowadził nas obejściem zawału. Nie chcę nawet myśleć ile czasu zabrałoby nam przejście bez naszego „opiekuna”. W pewnym momencie zobaczyliśmy dość blisko (tak się przynajmniej wydawało) światła i wstąpiła w nas nadzieja, że to już niedługo. Niestety taka sytuacja powtarzała się kilka razy, ale za każdym razem okazywało się, że to jeszcze daleko, daleko. Przy każdym ostrzejszym zejściu budziła się w nas nadzieja, że to już teraz, ze zaraz wyjdziemy na drogę do Borsy itp. Niestety, nasza wędrówka trwała około czterech godzin. W końcu doszliśmy do pierwszych zagród. Po dojściu do wsi wydawało mi się, że „dogadałem” się z naszym „przewodnikiem”, że załatwi jakąś „maszynę”, która podrzuci kierowców do czekających pod cerkwią samochodów. Niestety okazało się, że doszliśmy w końcu do asfaltowej drogi, która musieliśmy przejść jeszcze ok. 2.5km do naszego motelu. W pobliżu motelu pożegnaliśmy się z naszym „dobrym duchem” dziękując mu w miejscowej walucie, a do tego Piotr Ż dołożył swój słynny szwajcarski nożyk. Po dojściu do motelu (a była to 4 rano), zrzuceniu przemoczonych ubrań i umyciu się spotkaliśmy się jeszcze na degustacji zakupionego wcześniej miejscowego wina, gdzie na gorąco ocenialiśmy nasz „wyczyn”. Dla wszystkich będzie to pewnie niezapomniana wycieczka, a nikt, kto nie był tam z nami nie zrozumie jakie to było dla nas przeżycie. Jeszcze raz okazało się, że w zgranej, dobrze rozumiejącej się grupie można wiele dokonać. Każdy z nas, indywidualnie zapytany przed tą wyprawą stwierdziłby, że nie da rady tego przejść, a jednak razem tego dokonaliśmy. Jeszcze raz upewniliśmy się, że możemy na siebie liczyć i ufać sobie wzajemnie.
PS.
Ciekawostka – dziwiliśmy się, że prowadzący nas pasterz co jakiś czas ni stąd ni zowąd specyficznie gwizdał. Doszliśmy do wniosku, że wiedział, gdzie w okolicy są inni pasterze lub jakieś siedliska i w ten sposób uspokajał psy, aby nie szczekały niepotrzebnie. Wydedukowaliśmy to ponieważ pasterze gwizdali tak również gdy zbliżaliśmy się do ich siedliska, a psy zaczęły ujadać. W pierwszej chwili myśleliśmy, że gwiżdżą na nas ;-) Ciekawe, czy dobrze kombinujemy?
2010-09-07 [ Przełęcz Prislop, Vatra Moldovitei, Sucevita ]
Po powrocie nad ranem z górskiej wyprawy postanowiliśmy troszkę to odespać i pospaliśmy do około dziewiątej. Po szybkim śniadaniu udaliśmy się z Piotrem Ż na drogę, aby złapać okazję i dojechać do pozostawionych wczoraj samochodów. Okazji nie złapaliśmy, ale przyjechał bus, który jechał do Complex Borsa, skąd co jak się okazało było już tylko około kilometra do naszych aut. Samochody pomimo pewnych obaw stały nietknięte. Wróciliśmy więc do motelu, spakowaliśmy się i ruszyliśmy niespiesznie w kierunku Bukowiny. Przejazd przez Przełęcz Prisłop (1416m) dzielący Maramuresz i Bukowinę, był niezapomnianym przeżyciem. Widoki, które ukazywały się za niemal każdym zakrętem zapierały dech w piersiach. Zatrzymaliśmy się na przewyższeniu i weszliśmy na szczyt, aby w spokoju delektować się roztaczającymi się wokół widokami. Na szczycie trafiliśmy na starą Dacię z pootwieranymi szeroko drzwiami, z której dobiegała głośna muzyka i głos „spikera” mówiącego po polsku. Początkowo pomyśleliśmy, że to jakaś polskojęzyczna stacja radiowa (ale skąd w takim miejscu?). Okazało się jednak, że to rumuńska młodzież głośno słuchała polskich ‘manieczek’. Do tego klimatu można dołożyć jeszcze pasterza, który pilnował wędrującego i pasącego się stada krów, oraz krzyż maramoski i cerkiew na przeciwległym wzgórzu. W pobliżu szczytu widać było resztki sporego wyciągu i pozostałości okopów i transzei prawdopodobnie po działaniach wojennych. Kraina kontrastów. Ruszyliśmy w dół przełęczy, gdzie nadal przed nami otwierały się coraz to nowe widoki. Nawet nieprawdopodobne dziury w drogach nie były w stanie zepsuć nam przyjemności. A miejscami naprawdę nie było nam do śmiechu, ponieważ poza katastrofalnym stanem samych dróg, trafiliśmy na kilkukilometrowy odcinek, gdzie drogowcy powycinali dziury w asfalcie i pozostawili drogę (a raczej to, co z niej zostało) w takim stanie. Nie wiadomo czy zrezygnowali z dalszej części remontu, czy tez zapomnieli, że nie uzupełnili tego odcinka i pojechali na następny? Trudno zgadnąć, ale widać wyraźnie, że droga w takim stanie jest już od dłuższego czasu. Wzdłuż drogi na niewielkich polanach i zboczach widać było slumsowe zabudowania i zamieszkujących je Romów. Wyglądały tragicznie, ale jak poinformowała nas pani Weronika z Nowego Sołońca większość z nich ma swoje domy, ale latem często udaje się na włóczęgę i mieszka w doraźnie budowanych budach i szałasach. Czyżby to ta słynna gorąca, cygańska krew gnała ich na łono natury? Z kolei w okolicach Ciocanesti po obu stronach drogi ciągnęły się malownicze domki zdobione paskami – krajkami, które wyglądały jakby były zdobione pięknymi szarfami w maramoskie (mołdawskie?) wzory. Do wielu z nich prowadziły przepięknie rzeźbione bramy. Znów kontrasty.
Pierwszą „malowaną” cerkwią była Cerkiew Zwiastowania Bogarodzicy o wyjątkowej barwie fresków (dominuje subtelna satynowana czerwień) z 1532r w Vatra Moldovitei. Jak głosi napis na tablicy erekcyjnej pierwotnie Monaster Moldovita zbudowany został w latach 1402-10, a obecne nie w pełni zachowane mury obronne pochodzą z lat 1537-37. Malowane freski na wewnętrznych i zewnętrznych ścianach świątyni robią wrażenie na oglądających, pomimo częściowego rozmycia malunków przez wiatr i wodę na ścianie wschodniej. Cały zespół monasteru wpisano na listę UNESCO
Z Vatra Moldovitei przenieśliśmy się do monasteru w Sucevicie. W jego obrębie mieści się przepiękna „malowana” cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego. Monastyr określany często jako „testament starej sztuki mołdawskiej”, przywitał nas potężnymi murami obronnymi wzniesionymi w latach 1581-84 do dziś zachowanymi w całości. Przewodniki określają go jako jeden z najpiękniejszych zespołów klasztornych w Europie i widząc go na własne oczy, trudno się dziwić, że również został umieszczony na liście UNESCO). Podczas zwiedzania zespołu usłyszeliśmy tłuczenie w drewniany gong, przeplatane uderzeniami w dzwon dochodzące z kamiennej dzwonnicy, które doskonale wpisywało się w atmosferę otoczenia. Po przygodach poprzedniego dnia postanowiliśmy podarować sobie odrobinę luksusu i wybraliśmy nocleg w czterogwiazdkowym hotelu w Sucevita (Popas Turistic Bukowina) po 35Eur za apartament. To był naprawdę popas i wypas w jednym – wielkie łóżka, fotele, lodówka, po dwa telewizory, przekomiczny szafko-wieszak, kabina prysznicowa i wanna w każdym apartamencie – naprawdę luksus. W restauracji wszyscy zmówiliśmy różne lokalne potrawy rozszyfrowując dziwnie brzmiące opisy potraw (po angielsku i rumuńsku). Pierwszy raz w życiu posmakowałem polenty (i chyba ostatni ;-). Do tego lokalne wina i piwo Ciuc. Po obfitym posiłku w sali kominkowej spotkaliśmy się na wieczorne polaków rozmowy przy winie. Było bosko i w takich nastrojach udaliśmy się na spoczynek ze świadomością, że rano nie musimy robić sami śniadania.
2010-09-08 [ Marginea, Radauti, Arbore, Cacice, Solonet Nou, Gura Humorului, Targu Neamt
Śniadanie w formie „szwedzkiego stołu” było różnorodne, obfite i smaczne. Najedzeni i wypoczęci ruszyliśmy w kierunku polskich wsi. Pierwszym przystankiem były sklepy z czarną ceramiką, z której słynie wieś Marginea. Chyba każdy coś tu zakupił, bo oprócz ceramiki był również duży wybór wyrobów ludowych. Trudno przegapić tę wieś, ponieważ z każdej strony na rogatkach stoją wielkie czarne dzbany sugerujące, czym zajmują się jej mieszkańcy.
Po udanych zakupach udaliśmy się w stronę miasteczka Radauti (Radowce), które po przybycie z Maramureszu wojewody Bogdana I stało się centrum jego Państwa. Miasteczko z zachowaną charakterystyczną małomiasteczkową zabudową, w którym zamierzaliśmy obejrzeć najstarszą murowaną budowlę na Bukowinie i w całej w Mołdawii – Cerkiew św. Mikołaja z XIVw . Stara i ciemna od kopcących przez wieki świec świątynia robiła niesamowite wrażenie. Cerkiew jest używana i odwiedzana głównie przez praktykujących wiernych – byliśmy tam jedynymi turystami i nie wypadało robić zdjęć, podczas gdy wyznawcy modlili się w skupieniu. Byli też tacy, którzy oddawali cześć przed obrazem Matki Boskiej, kłaniając się, klękając i bijąc pokłony głową do posadzki, a nawet przechodząc na kolanach pod ramą obrazu. Zwiedziliśmy już kilka obiektów sakralnych, w których modlili się wierni, ale tu odczuwało się pełen autentyzm i żarliwość modlitw. Opodal stała współczesna cerkiewka, w której odbywało się akurat nabożeństwo i gdzie przy ołtarzu stał wielki stół zastawiony piramidą żywności znoszonej przez wiernych. To również był piękny i urzekający widok – to są chwile, które na pewno będą kojarzyły mi się z tym regionem. Następnie ruszyliśmy w stronę polskich wsi, aby jeszcze po drodze odwiedzić cerkiew grobową w Arbore pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela. Z monasteru zachowała się tylko cerkiew z 1503 roku i wieża bramna ukazująca architekturę czasów Stefana Wielkiego. Przy cerkwi zastaliśmy panią, która opiekowała się zabytkiem i jednocześnie służyła jako przewodnik. Opowiedziała nam to wszystko co, mieliśmy w przewodnikach, ale bardzo miło było posłuchać mieszaniny angielskiego, francuskiego i rumuńskiego ;-). W cerkwi trwa remont i nie mogliśmy zobaczyć wszystkiego, ponieważ odświeżane są malowidła ścienne, ikony i drewniane ozdoby, ale mogliśmy za to zobaczyć jak jest różnica między malowidłami zabrudzonymi kurzem i kopciem, a świeżo oczyszczonymi. W malowaniu zewnętrznym dominuje tzw. zieleń malachitowa, która oddaje zieleń lasów bukowych, gór i strojów ludowych łącząc się z niebieskim, żółtym i czerwonym.
W sklepiku naprzeciw cerkwi standardowo już zakupiliśmy kilka win na wieczór i udaliśmy się drogą w stronę Nowego Sołońca (Solonet Nou). Jednak po jakimś czasie przejeżdżając niezauważenie jeden zjazd zorientowaliśmy się, że bliżej nam już do Kaczyki (Cacice), więc Sołoniec zostawiliśmy sobie na później. Po krótkich poszukiwaniach dotarliśmy pod ceglany neogotycki kościół rzymskokatolicki z Cudownym obrazem Matki Boskiej Kaczyckiej. Na tyłach świątyni znajduje się replika groty z Lourdes i cudowne źródełko. Kościół nie zrobił na nas specjalnego wrażenia, ale po ilości autokarów przed nim, musiał być sporą atrakcją dla rumuńskich (i nie tylko) wycieczek. Kaczyce są największym w Rumunii Sanktuarium Maryjnym. Jednym z wielu wyraźnych śladów polskości były plakaty reklamujące Radio Maryja. Naprzeciwko kościoła widać kopalnię soli, którą można zwiedzać, ale ze względu na (podobno) bardzo agresywny zapach nafty, którą konserwowano drewno i urządzenia w kopalni, nikt nie miał ochoty na zwiedzanie. To właśnie ta kopalnia była przyczyną powstania tu wysepki polskości, ponieważ do wydobywania soli, z uwagi na swoje doświadczenie zostali zaproszeni właśnie Polacy z okolic Wieliczki (lub Kałusza) i Bochni.
Słynną już Drogą Aleksandra z Kaczyk przejechaliśmy do największej polskiej wsi w Rumunii - Nowego Sołońca, zwanego „Małą Warszawą. Jak głosi wieść gminna droga powstała z inicjatywy Aleksandra Kwaśniewskiego, który po powodziach miał problemy z dotarciem do polskich wsi i we współpracy z premierem Rumunii ustalili, że Rumuni zbudują drogę pomiędzy wsiami, w zamian za redukcję części długów wobec Polski. W Nowym Sołońcu trafiliśmy do polskiego sklepu, który pełnił jednocześnie funkcję kawiarni i restauracji. W sklepie przebywało kilku mieszkańców rozmawiających (prawie czysto) po polsku, co pozwoliło dowiedzieć się trochę o ich życiu i pracy. We wsi mieszka ponad 700 Polaków i wszyscy mówią po polsku. Trochę gorzej jest z dziećmi, ale te uczą się polskiego w szkole i pewnie jak dorosną wszystkie będą mówiły jak ich rodzice. Wszyscy, aby nie robić zbytniego kłopotu ze zwykłą herbatą, której tutaj prawie się nie pija, zamówiliśmy kawę i coś słodkiego. Otrzymaliśmy dwa w jednym: bardzo, ale to bardzo słodką kawę ;-). W międzyczasie podjechałem z jednym z panów po panią Weronikę – opiekunkę Domu Polskiego. Pani Weronika zaprosiła nas do Domu Polskiego, gdzie pokazała nam wszystkie pomieszczenia oraz udostępniła kuchnię i łazienkę. Spędziliśmy tam około godzinki na miłej pogawędce i wymianie informacji. Jak się okazało z rozmowy prawie wszyscy mieszkańcy mają jakąś rodzinę w Polsce, a część z nich często wyjeżdża na zachód w celach zarobkowych. W Domu Polskim można niedrogo zanocować w przyzwoitych warunkach i czystej pościeli, niestety dla nas było to jeszcze za wcześnie.
Naszym miejscem docelowym był Targu Neamt, więc ruszyliśmy w dalszą drogę w stronę Gura Humorului. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze piękny Monastyr Humorului, z którego murów obronnych zachowała się tylko jedna wieża. Sama cerkiew, wybudowana w 1530 roku , jest nietypowa z uwagi na zastosowany po raz pierwszy w Mołdawii otwarty przedsionek (pridvor) o pięknych proporcjach. Również ten monastyr zdobią przepiękne malowidła tak wewnątrz jak i na zewnątrz. Dominującym kolorem jest tu z kolei róż indyjski. Wymalowano m.in. sceny z oblężenia Konstantynopola, częsta na w malowaniach innych cerkwi niebiańska hierarchia i wiele scen z życie świętych. Zespół ten również wpisano na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wracając do samochodów zaszliśmy na „budki” z pamiątkami, gdzie uzupełniliśmy te dotychczas zakupione ;-). W Gura Humorului odnaleźliśmy polecaną lokalną restaurację Select, gdzie serwowano miejscowe potrawy. Knajpka przyzwoita, ale menu tylko po rumuńsku i do tego odręcznie pisane. Jednak po wczorajszym studiowaniu karty jakoś poszło, choć niektóre potrawy po podaniu zamienialiśmy pomiędzy sobą. I w ten sposób dane mi było poznać smak mamałygi z chrzanem i… czosnkiem. Nie powiem, żebym żałował (żałować mogli tylko towarzysze podróży, którzy pewnie czuli moje czosnkowe wyziewy pomimo często zmienianych miętowych gum do żucia. Z Gura Humorului przejechaliśmy do Targu Neamt, gdzie znaleźliśmy nocleg w przydrożnym motelu, gdzie już tradycyjnie było wino i planowanie na następny dzień. Z uwagi na pogodę planowane na jutro wyjście w góry masywu Ceehlau przełożyliśmy na dzień następny, a w zamian zaplanowaliśmy przejazd do Cotnari, gdzie zamierzaliśmy dokonać u źródła zakupu boskiego płynu oraz zwiedzanie Iasi, którą polecały przewodniki.
2010-09-09 [Neamt, Cotnari, Iasi]
Od rana pogoda nie zachęcała do włóczęgi po górach, czekało nas więc trochę jeżdżenia. Plan ustalony wieczorem: Monaster Neamt, Cotnari i Iasi (Jassy – dawna stolica Mołdawii). Poprzedniego dnia Marek stwierdził, że chciałby w końcu zobaczyć kwadratową cerkiew i najlepiej, żeby byli w niej mężczyźni, bo do tej pory widział same mniszki. Proszę bardzo – na życzenie męski monaster w Neamt. Jadąc w stronę monastyru wysoko na wzgórzu po prawej stronie ujrzeliśmy górujące nad okolicą ruiny potężnej twierdzy Neamt. Po dojechaniu do monasteru cerkiew faktycznie była dość kwadratowa, a z głośników rozlegał się piękny męski zaśpiew. Zwiedzaliśmy cerkiew, ale nic nam nie pasowało do opisu w przewodniku. Cerkiew wyglądała na bardzo współczesną, lub świeżo remontowaną, a panowie na rusztowaniach nanosili na świeże tynki nowe malowidła. Miałem informacje, że przy Monasterze Neamt można kupić wyroby miejscowych mnichów (wina, palinkę, miody) więc Zosia zapytała spotkanego pana (nie wyglądał na mnicha) gdzie znajduje się taki sklepik, bo myśmy zlokalizowali tylko księgarnię. Pan wytłumaczył nam, że właściwy Monaster Neamt jest dwa kilometry dalej, a tu jest klasztorna szkoła i cerkiew. Ulżyło nam trochę, ponieważ jeśli to miał być najstarszy mołdawski monaster z przełomu XIII-XIVw to na to zupełnie nie wyglądał. Uspokojeni przejechaliśmy kawałek dalej i naszym oczom ukazał się naprawdę robiący wrażenie zespół klasztorny. W jego obrębie zwiedziliśmy muzeum przyklasztorne i malownicze cerkwie: centralnie ustawioną Wniebowstapienia Pańskiego z 1497(zbudowaną na miejscu poprzedniej zniszczonej przez trzęsienie ziemi) i wbudowaną w linię zabudowań i murów cerkiew św. Jerzego z 1795Klasztor ten należał do jednego z najważniejszych w państwie mołdawskim centrów kulturotwórczych. Działała tu wspaniała szkoła kaligrafii i miniatur, pracowali znani kronikarze, którzy opisywali dzieje Mołdawii, istniała również szkoła malarstwa i haftu oraz działała drukarnia, której urządzenia do dziś można oglądać w klasztornym muzeum. Funkcjonująca tu nieprzerwanie od XVbiblioteka posiada jeden z najcenniejszych w kraju zbiorów manuskryptów. W trawniku pomiędzy dużą cerkwią, a murami widnieje zarys budowli, który ukazuje pierwotne miejsce cerkwi św. Jerzego, która w latach 1959-60 została przeniesiona i wbudowana we wschodnie skrzydło monasteru. Monaster robi niesamowite wrażenie również z uwagi na fakt, że praktycznie wszyscy mieszkańcy wioski pracują na równie ogromnym jak monaster gospodarstwie klasztornym. Przed bramą do monasteru stoi ciekawe zbudowane na planie centralnym Baptysterium (chrzcielnica), w którym obecnie znajduje się księgarnia i sklep z pamiątkami i wyrobami cerkiewnymi (wina, miody, świece, sery).
Następnym celem było Cotnari. Ruszyliśmy więc w jego kierunku, ale po jakimś czasie jazdy stwierdziliśmy, aby zamiast główną drogą, pojechać lokalnymi - przez wsie i osady, aby z bliska przyjrzeć się codziennemu życiu mieszkańców wsi rumuńskiej. Pomysł początkowo okazał się trafiony. Przejeżdżaliśmy przez rejony, którymi nie wozi się turystów. Skromne wioski, często pięknie zdobione domy rozłożone na łagodnych wzgórzach. Przy domach winnice, a przy każdym obejściu, a nawet na niektórych polach różnorodnie zdobione studnie. Tyle wozów konnych ile tam minęliśmy nie widziałem chyba razem przez całe życie. Idylla skończyła się, gdzie zostało nam około 8-10 km do Cotnari. Droga, która według mapy skręcała w lewo schodząc ze wzgórza praktycznie nie istniała. Woda schodząca z góry zabrała resztki asfaltu, którymi dotychczas jechaliśmy i wypłukała ogromne dziury. Miejsce po drodze bardziej przypominało koryto potoku. Postanowiliśmy powolutku jechać dalej i po 2-3 kilometrach droga na tyle się poprawiła, że można było jechać nawet 20;-) W tym momencie stało się dla nas jasne dlaczego do tej pory mijaliśmy tak licznie tylko furmanki. Niewygodę rekompensowały widoki roztaczające się na okoliczne stoki pokryte winnicami, z których traktorki z małymi przyczepkami-wywrotkami zwoziły winogrona do winnicy (fabryki). Jednym słowem - kraina wina. Śladem traktorów podjechaliśmy pod samą bramę przetwórni, a Krysia nawet wjechała samochodem na teren fabryki, gdzie zapakowaliśmy zakupione w hurtowni wina. Przy wejściu wzdłuż drogi, którą szliśmy stały w kolejce traktory z zebranymi winogronami. W pewnym momencie jeden z kierowców wybrał z wozu dużą kiść winogron i podarował dziewczynom. Wszyscy przewoźnicy byli uśmiechnięci i życzliwie usposobieni i bez żadnych problemów weszliśmy na teren zakładu rozglądając się z ciekawością podglądając jak powstaje wino. Niestety produkcja wina na taką skalę nie jest tak poetycka jak w małych przydomowych winiarniach.
Po zakupie sporej ilości win ruszyliśmy (już głównymi drogami) w dalszą drogę do następnego dzisiejszego celu: Iasi (Jassy). Po znalezieniu miejsc parkingowych, co wcale nie było łatwe, ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. I tu zawód. Miasto, które tak pozytywnie było opisywane w przewodnikach, było po prostu nieciekawe i nawet te nieliczne ładne obiekty jak Cerkiew Trzech Mędrców (w remoncie), Dom Dosoftei czy Cerkiew św. Mikołaja nie potrafiły zmienić naszego wrażenia. W mieście dominuje ciężka, siermiężna, szara i brzydka, postkomunistyczna zabudowa z lat 50-60-70. Jedynym budynkiem robiącym pozytywne wrażenie jest dawny pałac rządowy, zwany obecnie Pałacem Kultury, wzniesiony w latach 1906-26 w miejscu dawnego pałacu hospodarskiego, w którym obecnie ma swoje siedziby kilka muzeów. Po posiłku, na który dziwnym rumuńskim zwyczajem musieliśmy jak zwykle dość długo czekać ruszyliśmy w kierunku Bicaz. W okolicach zapory na jeziorze Izvorul Muntelui planowaliśmy nocleg w motelu przy campingu Cristina. Nocny przejazd przez zaporę zrobił na wszystkich wrażenie. Z dołu budowla wydawała się górować nad okolicą. Zastanawialiśmy się jak zaprazentuje się nam w świetle dziennym. Po noclegach w czterogwiazdkowych hotelach, warunki w motelu wydawały się średnie, ale w pokojach i łazienkach było czysto i schludnie. Oczywiście ponownie odbyło się wieczorne walne zebranie, jedzonko, wino i planowanie dnia jutrzejszego.
2010-09-10 [ Masyw Ceahlau, Wąwóz Bicaz ]
Dziś w planach była piesza wycieczka na szczyt Lespezi (1805m) w masywie Ceahlau. Przedtem jednak zajechaliśmy w pobliżu noclegu do tzw. Port Bicaz, który odkrył Marek podczas swojego codziennego rannego spaceru. Stał tam zaparkowany pływający hotel-restauracja, można było wypożyczyć łódkę lub rower wody oraz od strony jeziora podziwiać ogrom zapory. Przejeżdżając przez zaporę zatrzymaliśmy się na niej na chwilę, aby jeszcze z góry popatrzeć na olbrzymi zbiornik utworzony przez jezioro, który oddzielała zapora od płynącej za nim stosunkowo niewielkiej Bistrity. Ubawiły nas troszeczkę gęsto porozwieszane tabliczki z zakazem fotografowania, a z uwagi na to, że wyglądały dość świeżo, nie byliśmy pewni, czy to relikt przeszłości, czy też realnie obowiązujący zakaz. Zapytani Rumuni, którzy pracowali w pobliżu bunkra wykutego w skale, na moje zapytanie czy można jednak zrobić zdjęcia, odpowiadali, że tak (chyba, że ich źle zrozumiałem, lub oni też mnie). Niemniej jednak zrobiliśmy kilka fotek, a oni nie protestowali.
Wyjście na szlak zaplanowaliśmy od schroniska Iui Falon, pod którym chcieliśmy zostawić samochód, ale okazało się, że schronisko było zamknięte. Przy nim stał stary rozpadający się szałas, który być może przed laty pierwotnie służył jako schronisko. Zostawiliśmy więc samochód przy drodze i wyszliśmy na szlak oznakowany niebieskim trójkątem. Pogoda nie była rewelacyjna, ale i tak uznaliśmy, że jest bardzo łaskawa ponieważ pierwszy raz od trzech dni nie padało. Niestety, nie dane nam było rozkoszowanie się rozległymi widokami, na które się nastawiliśmy, mgła ograniczała widoczność na kilkanaście do kilkudziesięciu metrów. Trasa jednak w przeciwieństwie do tej z Gór Rodniańskich była doskonale oznakowana – w niektórych miejscach były dodatkowe tabliczki z podanymi współrzędnymi GPS. Mgła miała jednak też swoje zalety. Przejście szlakiem robiło nierealne wrażenie wędrówki przez baśniowy, nie odwiedzane przez ludzi knieje z baśni lub powieści fantasy. Srebrzące się na drzewach krople, sprawiały wrażenie drobniutkich diamencików, którymi natura przyozdobiła swoje dzieło. Długie pajęczyny jak stalowe linki ciągnęły się czasami po kilka metrów, a miniaturowe kropelki rosy zbierające się na ich nitkach, robiły wrażenie subtelnych srebrnych łańcuszków. Na jednym z postojów przyfrunął do nas ciekawski ptaszek, który nie czuł żadnego strachu i podchodził na odległość 1-2ów i wydawało się, że pozuje do zdjęć ;-) W wyższych partiach mgła chwilami się rozwiewała i ukazywała fragmenty ścian skalnych, łąk i polan. Dopiero w pobliżu szczytu mgła przerzedziła się na tyle, że ujrzeliśmy również okoliczne szczyty. Widoki były wspaniałe, ale niestety poniżej nadal snuła się mgła i nie ujrzeliśmy jeziora i leżących za nim gór, a tylko zarys pasm górskich przebijających się przez gęste mleko mgły. W schronisku Cabana Dochia zamówiliśmy omlety i ciorby, które nawet tutaj zostały podane po około 20-25 minutach oczekiwania. Gdy wychodziliśmy ze schroniska mgła ponownie się podniosła. Schodziliśmy szlakiem z niebieskim paskiem, który również był wzorcowo oznakowany. Na szlakach nie spotkaliśmy żadnych innych turystów. Jedynie ze schroniska wyszedł ratownik (a może przewodnik?) z jeszcze jednym młodym człowiekiem z plecakiem. Po dojściu do samochodu zjechaliśmy do drugiego, który na wypadek wybrania dłuższego wariantu trasy pozostał niżej, przy Cabana Izvorul Muntelui. Tam po przebraniu się zrobiliśmy sobie grupowa fotkę przy bramie do Parku Narodowego Ceahlau i ruszyliśmy w dół, aby ruszyć w kierunku Sighisoary na planowany nocleg.
Przejazd prowadził przez najgłębszy wąwóz w Europie (ok. 400m) – Wąwóz Bicaz. Początkowo nie robił wielkiego wrażenia, ale w pobliżu Bicaz-Chei wysokie, nagie ściany gwałtownie zbliżyły się do drogi i dosłownie zawisły nad nią. Do tego jeszcze droga zawęziła się do jednego pasa, urwana przez płynącą dnem wąwozu Bistritę. Tych wrażeń nie da się opisać – to trzeba zobaczyć na własne oczy. Jeszcze jak kropka nad „i” przejazd zakończył się stromą, serpentyną pod górę, gdzie na każdym zakręcie pojawiał się inny widok wąwozu i przejechanej właśnie trasy. Na górze znaleźliśmy restaurację, w której dane nam było czekać chyba najdłużej na zamówiony posiłek. Zdążyliśmy czekając na niego zrobić zakupy w okolicznym sklepie spożywczym. Do tego gdy doszło do płacenia rachunku okazało się, że rachunek był źle podliczony, a ceny niektórych potraw wzięte z jakiegoś „innego cennika” niż te, które nam podano. Niepotrzebny zgrzyt w stosunkach polsko-rumuńskich, ponieważ potrawy były ciepłe i całkiem smaczne, a do czekania byliśmy już przyzwyczajeni.
Do Sighisoary dotarliśmy późnym wieczorem i szukając wyznaczonego hotelu wjechaliśmy najpierw do centrum. Opisywany w przewodniku hotel był nieczynny, więc wybraliśmy się na poszukiwanie innych kwater. Niestety to był piątek – początek weekendu, a miasteczko jak widać przyciągało turystów i znalezienie przyzwoitego noclegu za sensowną cenę nie było takie łatwe. Wróciliśmy więc na rogatki miasta, gdzie mijaliśmy ładnie wyglądający Hotel Transilvania, który również polecano nam w jednym z hoteli w centrum. Tam, zakwaterowawszy się w dwuosobowych, wygodnych pokojach, część z nas zainteresowana tym co zobaczyliśmy krążąc po centrum zdecydowała się podjechać na nocny spacer na stare miasto. Nie przeszkadzało nam nawet, że po kilku minutach spaceru wyłączono podświetlenie Wieży Zegarowej. Spacerując po górnym mieście nadal zabudowanym w formie cytadeli, mieliśmy wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie. Byliśmy oczarowani i już nie mogliśmy się doczekać, kiedy będziemy mogli je obejrzeć w świetle dziennym.
2010-09-12 [ Sighisoara, Biertan ]
Tak jak zapowiadało się wieczorem miasteczko było urzekające. Piękna Wieża Zegarowa, kryta kolorowym dachem, kamienne, wybrukowane uliczki, różnokolorowe domki i kamieniczki, a to wszystko otoczone nienaruszonymi murami obronnymi z XII w. Nic dziwnego, że miasteczko jako cały zespół zabytkowy zostało wpisane na listę UNESCO. Jest to podobno największa zamieszkała cytadela w Europie. W pobliżu Wieży Zegarowej znajduje się dom w którym przypuszczalnie urodził się i kilkakrotnie przebywał pierwowzór Drakuli – Vlad Palownik. Udało nam się również odwiedzić maleńką destylarnię palinki, w której nie można było robić zdjęć, ale za to można było skosztować różnych smaków miejscowej palinki, a także ją nabyć – co oczywiście po skosztowaniu uczyniliśmy. Przeszliśmy się również Schodani Szkolnymi o 175 stopniach (kiedyś było ich aż 300!) do Kościoła Górnego (Biserica din Deal), do którego przylega piękny stary cmentarz. Schodząc z góry boczną drogą mieliśmy okazję podziwiać z góry część panoramy miasta. Na placyku przy Domu pod Jeleniami w ogródku zamówiliśmy kawę. Właściwie to zamówiliśmy różne kawy, ale wszyscy dostaliśmy jednakowe, za to w różnych filiżankach ;-)
Miasteczko nie jest tak odnowione i wykończone jak zwiedzany przez nas w lutym Rothenburg, ale jest równie czarujące, malownicze i jeszcze bardziej barwne.
Po zwiedzeniu Sighisoary ruszyliśmy w kierunku Biertanu – jednego z największych i najlepiej zachowanych saskich grodów kościelnych. Przejazd przez Danes, Dumbraveni, Brateiu ukazał nam zupełnie inny obraz od oglądanego dotychczas. Mijaliśmy piękne kolorowe, często ukwiecone domy, zadbane ulice i ogródki, a wiele mijanych miejscowości miało dwujęzyczne, rumuńsko-węgierskie tablice. To nie był widok, do którego przywykliśmy przez ostatnie dni - znaleźliśmy się w zupełnie innej krainie niż dotychczas. Po dojechaniu do Biertanu naszym oczom ukazał się górujący na miasteczkiem kościół, otoczony wysokim pierścieniem podwójnych murów obronnych najeżonych wieloma basztami. Po wejściu za mury można było poczuć ducha minionej epoki i wyobrazić sobie okoliczną ludność, która znajdowała tu schronienie podczas najazdów obcych wojsk. Z murów i baszt roztaczał się widok na przebiegającą przez miasto drogę oraz na całą okolicę. Aż żal było opuszczać tak urzekające miejsce. Niestety zbliżał się czas powrotu i resztę tego kawałka Rumuni, który musieliśmy jeszcze przebyć mogliśmy podziwiać już tylko zza okiem samochodu. Przez Kluż (Cluj-Napoca) i Wielki Waradyn (Oradea) dojechaliśmy do Węgierskiej granicy, stamtąd autostradą na Koszyce, Presow i Poprad, a stamtąd tradycyjnie na nocleg do Marusarzy w Białym Dunajcu.
Trudno po tak krótkim pobycie wydawać sądy, ale pozwolę sobie na wyrażenie moich subiektywnych odczuć. Uważam, że nieprawdziwe są utarte stereotypy Rumuna-żebraka. W Rumuni spotykaliśmy tylko żebrzących Romów. Co do kradzieży, również myślę, że nie jest specjalnie gorzej niż np. u nas. Z historii wynika, że ten naród jak chyba żaden w Europie przeżył w swej historii i współczesności (patrz Ceausescu) rzeczy okrutne (napady i najazdy z każdej możliwej strony-również naszej). Jest generalnie krajem biednym i chyba trochę zacofanym, a do tego wielonarodowym, co raczej przysparza określonych problemów i nie pomaga mu w szybkim dorównaniu do tzw. standardów europejskich. Wszędzie jednak spotykaliśmy się z sympatią, miłym przyjęciem, a jeśli było taka potrzeba - pomocą. Nawet bariera językowa często nie przeszkadzała we wzajemnym porozumieniu. Z drobiazgów dnia codziennego bardzo spodobały mi się światła drogowe, które w wielu miejscach zamiast światła żółtego mają licznik pokazujący ilość sekund pozostałą do zmiany koloru świateł. Złe wrażenie wywiera natomiast napowietrzna plątanina kabli robiąca wrażenie olbrzymiej pajęczej sieci rozpostartej nad siedzibami ludzkimi – brakuje tylko Batmana ;-)
PiotrR
____Galeria____